sobota, 30 września 2017

A resztę znaków to co, ptaszki zjedzą?, czyli...

...komentarz do ostatniej zmiany na Twitterze.

Wydawałoby się, że portal społecznościowy opierający się na trzymaniu naszych wypowiedzi na krótkim łańcuchu limitu nie może zdobyć większej popularności. A jednak Twitter stał się wszechobecnym narzędziem, który ceni się za zwięzłość i szybkość przekazywania informacji – czy to w kontaktach celebrytów z fanami, czy podczas spontanicznych protestów polityczno-społecznych. Toteż nic dziwnego, że gdy 26 września zwiększono limit znaków z 140 do 280, Internet zalały memy ukazujące nowe tweety jako wodolejcze eseje i głosy krytyki pytające „ale po co”. A przyczyną zmian były języki.

Twitty mają to do siebie, że trzeba się przy nich często nieźle nagimnastykować, by się zmieścić – zrezygnować z nacechowania emocjonalnego, znaleźć synonim, wyselekcjonować informację, którą tak naprawdę przekazać, zastąpić parę słów jednym hashtagiem. Ci, którzy potrafią zgrabnie wykorzystać formę tweeta w celach humorystycznych, mogą liczyć na wierne grono obserwujących. O ile mówimy o użytkownikach języków wykorzystujących alfabety, np. angielskiego, francuskiego, polskiego, tajskiego, perskiego, gruzińskiego. Tego problemu nie mają piszący po japońsku, chińsku czy koreańsku. Wg statystyk opublikowanych na blogu Twittera, tweet po angielsku zawiera średnio 34 znaki, japoński – 15. Zaledwie 0,4% postów japońskich osiągało określony do tej pory limit, w przypadku tych pisanych po angielsku aż 9%. Fajnie, gdy ktoś tak dobrze posługuje się językiem na tyle dobrze, by bez problemy przeformułować i zawęzić swoją myśl – gorzej, gdy tego nie potrafi, i albo się złości, bo nie powiedział tego, co chciał, albo po prostu kasuje swoją wiadomość. To też przekłada się na statystyki – ci, którzy nie czują ograniczenia, tweetują częściej. 

(Gdyby przyszła mi fantazja na opublikowanie tej notki w formie tweetów sprzed updejtu, trzeba byłoby ich natrzaskać trzynaście. Ale streszczę ją do jednego: "Jeżeli uważasz, że tweety mają zbyt duży limit znaków, to znaczy, że nie piszesz ich po niemiecku.")

Wpis na blogu Twittera o zwiększonej liczbie znaków [ENG]: KLIK!

Z wyrazami szacunku
Kazik

sobota, 25 marca 2017

Mowa ptaków, czyli...

...są tacy, co gwiżdżą nie tylko na psa, ale na wszystko.

Od rana padało. Ktoś w podłym humorze (a w takim była właśnie Izka) mógłby nazwać to ulewą, ale nie była to pogoda, która rozgrzeszałaby z odwoływania planów towarzyskich. Tym bardziej, że te plany miały zostać zrealizowane zaledwie dwa bloki dalej, a nauka nie zna jeszcze przypadków, kiedy to ludzie rozpuszczają się po przebiegnięciu w deszczu tak krótkiego dystansu. Jednak na zewnątrz było tak szaro i tak zimno, a w mieszkanku z herbatką tak miło i tak cieplutko, że przełożenie spotkania wydawało się jedyną racjonalną opcją. Izka otworzyła okno. Mimo deszczu wyraźnie usłyszała plotki wyćwierkiwane między blokami przez emerytowane sąsiadki i przez moment zastanawiała się, czy na pewno chce tweetować w obecności osiedlowego monitoringu. Po chwili wahania zrobiła parę ćwiczeń na rozruszanie warg i gwizdnęła przeciągle, by złapać połączenie z Moniką – ta odebrała niemal natychmiast. Izka, która nie zdążyła jeszcze do końca przemyśleć, co powie, zaświstała dość jękliwie i to już wzbudziło słuszne podejrzenia kumpeli. Która najwyraźniej wstała i tak lewą nogą, bo odgwizdała agresywniej, niż można było się spodziewać. Izka zaćwierkotała melodyjnie, próbując obrócić sytuację w żart, ale w odpowiedzi dostała serię ostrych tweetów, pomiędzy które nieudolnie próbowała się wtrącić. Między blokami nastąpiła wymiana gwizdów wzdychających nad językiem dzisiejszej młodzieży.

Oglądaliście państwo Teatr Alternatywnych Rzeczywistości – w dzisiejszym odcinku zastanawialiśmy się, jak mogłoby wyglądać polskie osiedle, na którym wrzaski dzieciaków i wołanie na obiad zastąpiłyby mniej lub bardziej melodyjne gwizdy. I nie jest to kompletna fikcja, jako że nie brakuje na świecie społeczności, w których gwizdanie to coś więcej niż „hej, ty!”.

Języki gwizdane to nie tyle osobne narzecza czy nawet dialekty, a raczej rozszerzenia istniejących już języków – gdybyśmy mieli faktycznie polski język gwizdany, wciąż byłyby to polskie słowa, tylko przełożone na formę gwizdów. Niejako specyfikę tego systemu oddaje przyrównanie do szeptu – mówimy to samo, tylko bez użycia strun głosowych. Przekodowanie głosek na gwizdy opiera się na zmianach wysokości dźwięku i przerwach w przepływie powietrza, a największe różnice są pomiędzy przekładaniem języków tonalnych (takich jak np. mandaryński) i atonalnych (np. hiszpański). W przypadku tych pierwszych rosnąca wysokość dźwięku odzwierciedla konkretny ton w języku docelowym, u tych drugich samogłoski mają przypisaną konkretną wysokość. By móc oddać każdą głoskę za pomocą gwizdu, z wargami muszą też współpracować język i palce – mimo to, czasem i tak braknie odpowiednika dla wszystkich i jednym gwizdem musi się dzielić kilka spółgłosek. W związku z tym efektywne komunikaty wymagają jasnego kontekstu, umiejętnego dobierania słów i przekładania skompilowanych myśli na proste przekazy.

Gwiżdżący Gomerańczyk. 

Pytanie w takim razie brzmi: po co? Ano po to, żeby sobie pogawędzić z kimś z drugiego krańca lasu, czy widzi tam jakieś ładne borowiki, bo tutaj to wszystkie ślimaki zżarły. Analiza obecnie skatalogowanych języków gwizdanych wskazuje ich występowanie głównie w odizolowanych miejscach – na wyspach, w górach, w dżunglach. Wykorzystuje się je w trakcie polowań (okazuje się, że o ile ludzka mowa zwierzęta płoszy, tak melodyjny gwizd nie robi na nich specjalnego wrażenia), międzypasterskich konsultacji w temacie przemieszczania stada, do publicznych ogłoszeń czy zwykłych pogaduszek między osobami, które muszą siedzieć daleko, a im się nudzi. I w tej roli gwizdy spisują się znakomicie. Po pierwsze, nie męczą. Wrzasnąć można maksymalnie na 100 decybeli i po chwili stracić głos, gwizd na pełnym gwizdku to 120db bez specjalnego wysiłku. Po drugie, przy dobrych warunkach mogą się nieść na kilka kilometrów i wciąż być czytelne, podczas gdy wykrzyczane słowa szybko tracą swoją barwę, im dalej się niosą i odbijają od licznych przeszkód.

Zdecydowanie najbardziej znanym i najsilniej trzymającym się językiem gwizdanym jest silbo gomero (hiszp. "gomerański gwizd"), który dzięki wysiłkom włożonym w jego zachowanie miał swoje pięć minut w mediach. La Gomera to jedna z Wysp Kanaryjskich, gdzie kolonizatorzy postanowili nie zrujnować dla odmiany wszystkiego i przejęli od lokalnych język gwizdany, dopasowując go do hiszpańskiego. Trzymał się całkiem nieźle do czasu kryzysu ekonomicznego w połowie XX wieku, kiedy nieciekawa sytuacja finansowa zmusiła wielu do przeprowadzek i zmiany stylu życia. Niedługo potem rolnictwo i pasterstwo zaczęto postrzegać jako pracę dla ludzi niezbyt lotnych, w związku z czym klasa średnia nie uczyła swojego potomstwa gwizdanego, żeby ich nie kojarzono z wieśniactwem. Dodajmy do tego jeszcze rozwój technologii komunikacyjnej i już można właściwie ostrzyć ołówek do wykreślenia kolejnego narzecza z listy. Na szczęście w 1999 władze zarządziły gwizdanie w szkole jako przedmiot obowiązkowy i to był jeden z pierwszych kroków do odzyskania dawnej świetności. Jak wykazał raport UNESCO, obecnie wszyscy mieszkańcy La Gomera rozumieją silbo, ale posługiwać się nim potrafią tylko urodzeni przed 1950, bo mogli się go jeszcze uczyć w domu bez robienia siary i pokolenie, które już załapało się na naukę w szkole – głupia moda okradła pechowców urodzonych między 1950 a 1980 z tej wyjątkowej umiejętności. Silbo gomero zostało wpisane w 2009 przez UNESCO na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego.

Rzeźba "El árbol que silba y canta" ("Drzewo, które gwiżdże i śpiewa") znajduje się w logo organizacji Cultural and Research Association of Silbo Canario, która w ramach promocji języka m.in. stworzyła aplikację Yo Silbo.

Piosenka "Silbo" autorstwa francuskiego muzyka Féloche.

Współczesne media znacznie przyczyniły się do próby uciszenia silbo raz a dobrze, dzisiaj pomagają mu rozbrzmiewać jeszcze dalej. Jeżeli znacie hiszpański, możecie spróbować darmowej aplikacji Yo Silbo wspierającej w nauce gwizdanego. Wspierającej, bo do czystego studiowania od zera się nie nadaje – zdjęcia układu palców niewiele mówią, ściany tekstu nie pomagają, brakuje ilustracji czy filmików. Co jest ciekawe, to nagrania konkretnych fraz (chociażby słynne cytaty filmowe – wygwizdany „Jestem Bond, James Bond” wprowadził w moje życie nową jakość) oraz generator zdań.

Dzieciaczki uczące się gwizdać.

Jeżeli Wyspy Kanaryjskie to dla was ciut za daleko, to wiedzcie, że są ludzie gwiżdżący na wszystko znacznie bliżej, niż myślicie – chociażby grecka wioska Antia, francuskie Aas w Pirenejach czy tureckie Kuşköy (które dzięki gwizdanemu zawdzięcza swoją nazwę – „ptasia wioska”). Najwięcej gwiżdże się jednak w Meksyku, w Ameryce Południowej, w Afryce i na Nowej Gwinei.

Reportaż telewizyjny (ok. 5 minut) pokazujący rodzinę z Kuşköy posługującą się biegle gwizdanym.

„Zjadają oni węże, jaszczurki i inne tego rodzaju płazy, a posługują się mową niepodobną do żadnej innej, tylko do brzęczenia nietoperzy”, pisze w temacie „etiopskich troglodytów” Herodot w „Dziejach”. Chociaż języki gwizdane obecne są od czasów starożytnych i stosowała je niejedna społeczność, niemal w ogóle nie zwracała uwagi lingwistów. Przez bardzo długi okres czasu sądzono, że jest ich na całym świecie może z 12 - w ciągu ostatnich 15 lat badacze poszerzyli tę grupę do 70 i pewnie jeszcze urośnie. Na dzień dzisiejszy dopiero co powstają projekty nie tylko badające języki gwizdane, ale też ich wpływ na mózg – już pierwsze badania sygnalizują, że mogą nam wiele namieszać w dotychczasowych teoriach, jak uczymy się języków. Tak więc myjcie często uszy, bo zapewniam was, że za jakiś czas niejedno o  gwizdaniu usłyszmy.

Z wyrazami szacunku
Kazik

poniedziałek, 10 października 2016

7 języków w 3 minuty w cenie 1, czyli...

...o dwóch takich, których oferty znalazłam w wirtualnym koszu.

Gdy przez dłuższy czas przemieszczasz się po stronach o danej tematyce, nie umyka to programom nastawionym na reklamę - gdyby SPAM i wirtualne bannery zachęcające do kupienia kursu językowego przychodziłyby do mnie w formie listów i ulotek, to nie musiałabym się przejmować rozpałką do kominka aż do emerytury moich wnuków. Kilkuletnie dobijanie się o uwagę w końcu się opłaciło i z czystej ciekawości postanowiłam sprawdzić dwie cudowne metody podrzucone do mojej skrzynki.

Emil Krebs był niemieckim poliglotą żyjącym na przełomie XIX i XX wieku. Ponoć pod koniec życia miał władać w piśmie i mowie 68 językami. Ponoć, bo głównym źródłem tej rewelacji była jego żona, ALE - patrząc na biografię Krebsa nie jest trudno w to uwierzyć. Wiemy, że w gimnazjum uczył się 12 języków (cztery w planie zajęć, pozostałe z własnej inicjatywy), na studiach jego miłością został chiński, który opanował na tyle dobrze, by zostać tłumaczem niemieckiego poselstwa wysłanego do Pekinu. Wiemy, że kiedy pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, znał języków 40 (co Ministerstwo odnotowało w dokumentach). Wiemy, że miał biblioteczysko domowe, w którym można było odnaleźć książki w 110 językach, które końcem końców zostały przekazane do Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie. Wiemy, że mózg Krebsa został wsadzony do słoja ku chwale nauki i w tymże mózgu w ośrodku Broki (części odpowiedzialnej za generowanie mowy) znaleziono ciekawe rzeczy.

Emil Krebs przechadzający się po Pekinie...

... i jego biblioteczka, czekająca cierpliwie w Berlinie.

Natomiast NIE wiemy, czy na sukces Krebsa składał się jakiś cudowny, bezwysiłkowy sposób uczenia się. Tym bardziej, że z relacji pani Krebsowej wynikało, że mąż studiował języki starą, dobrą, morderczą, jakże niemiecką metodą gramatyczno-tłumaczeniową: najpierw tona gramatyki, potem jeszcze więcej czytania, potem mnóstwo przekładania. Widać jednak to zła kobieta była, bo najpierw wydarła od małżonka przepis na Metodę, otruła niewykrywalną trucizną i sprzedała sekret BigSchoolowi (który bał się, że ludzie przestaną wydawać ciężkie dolary na nieskuteczne kursy i drogie podręczniki) i potem kłamała ludziom w żywe oczy, że biegłość osiąga się ciężką, wielogodzinną pracą. Mimo niecnych knowań, metoda Krebsa ujrzała w końcu światło dzienne i każdy może jej dostąpić na stronie ją promującej: KLIK!

Metoda Emila Krebsa pozwoli Ci zacząć mówić komunikatywnie w języku obcym już w 10 dni! Zadziw swoimi umiejętnościami znajomych, rodzinę a nawet obcokrajowców! Metoda Krebsa była doskonalona od ponad 40 lat. Każda lekcja była opracowywana naukowo tak, aby materiał pozostał na stałe w Twojej głowie - już po jednym odsłuchaniu. Wystarczy, że usiądziesz wygodnie i zaczniesz słuchać. Pozwól, aby kurs wykonał całą pracę za Ciebie. Wchłoniesz język, jak gąbka wodę! Bez książek, bez żmudnego powtarzania, bez wysiłku!
Płynna komunikacja! W 10 dni! Bez wysiłku! Po jednym odsłuchaniu! Jak gąbka! Kurs polegający tylko na słuchaniu oparty o dorobek gościa, który pierwszych kilku języków nauczył się bez kontaktu z nejtivami, pewno kaset gramofonowych słuchał!
Nawet nie mam za bardzo pomysłu, jakby się tu poznęcać nad czymś tak oczywistym, więc przejdę do konkretów.

Z rzeczy oczywistych: łał, właściciele stają naprawdę na głowie, żeby gwizdnąć nam trochę grosza i danych. Już na dzień dobry wyskakuje przebiegłe okienko, prosząc o podanie meila. Bezustannie trwa oferta specjalna próbująca nam wcisnąć, że oto mamy niepowtarzalną okazję kupić świętego Graala za połowę ceny. Metodę zachwala Ekspert, niejaki Adam Frankiewicz, profesor i politolog - co prawda Google nigdy o takim nie słyszało, ale widać BigSchool go kropnął i usunął po nim wszelki ślad za mówienie Prawdy. Metodę zachwala Prasa, czyli takie znamienite tytuły, jak edulandia.pl (która cytowanego artykułu już nie zawiera - o ile kiedykolwiek zawierała), Ling Mag (fałszywka egzystująca tylko po to, by piać o Metodzie K.) czy Fakt (...). Na dole odpowiednio przesiane komentarze z Fejsa, na te z pytaniami administrator nieustannie odpowiada numerem do konsultanta. Co chwila wyskakuje okienko z dobrą nowiną: pani Zdzisława z Psidołów Mniejszych kupiła kurs 5 sekund temu! Na dole znajduje się czat pozwalający na rozmowę z konsultantem - kiedy go nie ma (spoiler: nigdy go nie ma), czat prosi o zostawienie numeru telefonu, oddzwonimy. Dwie zakładki z AUteNtycZNyMi wypowiedziami i nagraniami ZACHWYCONYCH klientów. Dostęp do lekcji próbnej (mimo opcji wybrania dowolnego języka, w praktyce dostaje się tylko pokaz z wersji angielskiej) wymaga podania numeru telefonu. Dół strony zdobią fikcyjne odznaki jakości i nagrody, generalnie, ŁAŁ.

Z rzeczy mniej oczywistych: jeżeli chodzi o metodę-metodę, mamy tu do czynienia z wrzucaniem ziarenek prawdy do bagna pełnego bajdurzeń - ktoś wyraźnie liczył na to, że nieobeznana osoba, która coś tam słyszała, coś na wszelki wypadek sprawdziła, w końcu da się złapać. Prawdą jest, że był taki facet jak Emil Krebs, bzdurą jest, "że poświęcił swoje życie badaniom nad procesami nauki języków" u dzieci. Prawdą jest, że smarkacze świetnie przyswajają język "ze słuchu", bez wsparcia podręczników do gramatyki, ale to nie oznacza, że "twój mózg jest o wiele bardziej rozwinięty, dzięki czemu jesteś w stanie jeszcze bardziej przyspieszyć ten proces" - mózg dorosłego człowieka całkowicie inaczej opanowuje nowy język i na pewno go nie chłonie jak gąbka. "Za jej [metody] pomocą szkoli się agentów FBI" - najpierw można się pośmiać, potem dostrzec ziarnieńtuńko prawdy. Swego czasu szpiegów próbowano uczyć języka metodą audiolingwalną (z solidnie podrasowanym behawioryzmem), która koncentrowała się na słuchaniu i powtarzaniu nagrań. Przy czym zapewniam Was, że nie były to żadne magiczne materiały do odsłuchania na raz, tylko żmudne, monotonne powtarzanie w kółko tych samych lub niemal identycznych zdań w celu ich automatyzacji.

Obecnie dostępnych jest 11 języków, a każda zakładka składa się z list zalet, dla których warto się tego narzecza uczyć, "Potoczny X Vs Szkolny X", zapewnianie, że to wszystko Bardzo Takie Naukowe Certyfikowane jest i ciekawostki. Widać wyraźnie, że pisaniem marketingowych części zajęła się jedna osoba, a do sekcji językowej zatrudniono za psie pieniądze drugą, żyjącą na co dzień w alternatywnym wymiarze z alternatywną interpunkcją i alternatywnym rozwojem języków. Co tam ciekawego możemy się chociażby dowiedzieć o chińskim?

Mandaryński odnosi się do dialektów chińskich, których używa się w północnych i południowo-zachodnich Chinach. Do celów naukowych i dydaktycznych, te dialekty są łączone w jeden dialekt, który jest podstawą języka chińskiego, właśnie przez to zwany po prostu mandaryńskim.
Nie wiem, co poeta miał na myśli, ale nie. Język chiński dzieli się na grupę północną i południową, przy czym w skład tej pierwszej wchodzi m.in. dialekt pekiński, na którym oparty jest standardowy język mandaryński, szef wszystkich szefów, którego wszyscy uczą się w szkole. Ufff.

Dobra, ale co nas, szarych Kowalskich, obchodzi, jak tam se profesory dzielą te języki, my chcemy konkretów dotyczących uczenia się i jak to w życiu mi się przyda. No to może spróbujmy koreańskiego:

Weź książkę i spróbuj nauczyć się koreańskiego na własną rękę i dopiero wtedy zobaczysz jak trudne jest to zadanie. Nowoczesny system pisma koreańskiego hangul używa alfabetu składającego się z 24 liter, natomiast w szkołach Korei Południowej nadal dzieci są uczone 1800 znaków hanja, starożytnego pisma, które bazowało na chińskim. Często, oba te systemy się mieszają. Mimo, iż praktyka ta nie jest już używana w Korei Północnej, to Korea Południowa nadal używa tego systemu i trzeba niestety znać oba, aby być w stanie poprawnie odczytać coś po koreańsku. Jednak jeśli chcesz nauczyć się mówić po koreańsku i być w stanie utrzymać dłuższą konwersację z native speakerem z Korei, nie jest wymagane abyś poświęcał setki godzin na nauce 2000 znaków.
Przynajmniej ostatnie zdanie jest całkowitą prawdą - by mówić po koreańsku, nie trzeba umieć pisać. Ale na tym dobre wiadomości się nie kończą! By czytać i pisać po koreańsku nie trzeba też znać hanja, które w koreańskopołudniowej szkole nie obowiązuje od ponad 40 lat (w przeciwieństwie do KPółnocnej, która miała je znieść, ale ponoć dalej uczy się jej obowiązkowo dzieci - autor nie rozróżnia jednego kraju od drugiego?)! Nauka hanja funkcjonuje trochę jak łacina: można się jej uczyć nieobowiązkowo na dodatkowych lekcjach, czasem kontynuowanie poznawania znaków oferują wydziały humanistyczne na uniwerkach. W życiu codziennym można się bez hanja doskonale obejść. Dwa, trzy znaki można znaleźć na całą stronę serwisu informacyjnego, wmieszane w nagłówki artykułów, najczęściej jednak służą celom dekoracyjnym - znajdziemy je na co dzień na lampionach, wizytówkach starszych osób (choć i oni od tego odchodzą), witrynach sklepów czy opakowaniach produktów, przy czym w przypadku tych trzech ostatnich niemal zawsze towarzyszy obok zapis w hangulu. Tak więc nie dajcie się zastraszyć, póki nie planujecie czytać naukowych artykułów o historii czy średniowiecznej poezji koreańskiej, uczenie się nieużywanych niemal przez nikogo 2000 znaków przez setki godzin w celu pogadania o pogodzie w Seulu jest bardzo dziwną fanaberią.


Koreańska puszka MĘSKIEJ herbaty. Widzimy na niej dwa znaki hanja: jeden oznaczający mężczyznę, 男 (kor. 남 - /nam/) oraz 茶, czyli herbatę (kor. 차 - /cha/, można go dostrzec w czerwonym kwadraciku). 

(Zainteresowanych tematem zapraszam do notki poświęconej alfabetowi koreańskiemu.)

Klikajmy dalej.
W dzisiejszych czasach ludzie pracujący w rządzie oraz dyplomaci, którzy potrafią mówić po wschodnio-arabsku są bardzo cenieni, gdyż jest to umiejętność, która bardzo ułatwia kontakty z ważnymi partnerami biznesowymi i nie tylko. (...) Dodatkowo arabskiego raczej nie uczy się w szkołach językowych, właśnie dlatego mimo, iż jest to ważny język mało ludzi wysila się, aby zdobyć umiejętność mówienia w nim.
Z jakiegoś tajemniczego powodu autor tekstu uparł się na jakiś "wschodnio-arabski" (zgaduję, że chodzi o dialekt wschodni, zwany też lewantyńskim), choć te największe dialekty są mniej-więcej równe pod względem statusu - dlaczego to akurat wschodni miałby ułatwiać kontakty biznesowe, pozostaje tajemnicą.
Druga rzecz, że arabskiego to by ludzie uczyć się chcieli i to nie jest tak, że nie sięgają z lenistwa po leżące na ziemi dolary i oferty pracy. Głównym problemem jest to, JAKIEMU arabskiemu powinniśmy poświęcić czas. Czysto teoretycznie jest coś takiego, jak MSA (Modern Standard Arabic). Dzięki niemu możemy zapoznać się z arabskimi mediami, ale guzik nam pomoże w życiu codziennym, bo w normalnych rozmowach każdy używa swojego dialektu. O ile w MSA można się jeszcze porozumieć z ludźmi dobrze wykształconymi (i to jako-tako, bo i oni rozumieją go głównie biernie), tak im biedniejszy kraj i wyższy analfabetyzm, tym mniej przydatne MSA się staje. Nie ma arabskiego dialektu, który zostałby zrozumiany wszędzie, żaden też nie jest na tyle silny i rozpowszechniony, by można było się go uczyć w ciemno i liczyć na profity niezależnie od tego, w który świat arabski nas los rzuci. Co gorsza, to nie jest tylko kwestia innego akcentowania i wymowy, w grę wchodzą całe zestawy odmiennego słownictwa i zasad gramatycznych, więc i strategia "to robaczek i to robaczek, nauczę się jednego i jakoś zrozumiem inne" odpada. W takim układzie trudno szkołom językowym postawić na taką odmianę, by zebrać wystarczając ilość zainteresowanych kursantów.

[Komiks ze strony Itchy Feet.]
(-Dzień dobry! Chciałbym nauczyć się arabskiego.
-Świetnie! Którego?
-Eee... tego środkowowschodniego?
-Jest kilka bardzo różnych odmian! Współczesny Standardowy Arabski jest używany oficjalnie i na uniwersytetach, a także w telewizyjnych wiadomościach i gazetach, więc jest bardzo ważny. Ale prawie nikt nim nie mówi na co dzień. Klasyczny arabski jest potrzebny do czytania Koranu, no, głównie. Ale niektórzy nie rozróżniają między MSA a KA! Ha, ha! No i w nim także nie mówi się na ulicy. By mówić po arabsku, musisz wybrać dialekt. Większość programów telewizyjnych i filmów jest w egipskim, więc raczej jest powszechnie rozumiany. Inne dwie duże opcje to daridża i lewantyński, znany też jako wschodni, oczywiście nawzajem niezrozumiałe. Jest jeszcze sudański i ten z rejonu Zatoki Perskiej, no i wszystkie te dialekty mają swoje subdialekty i lokalne odmiany...
-To jest zdecydowanie zbyt skomplikowane. Zamiast tego nauczę się chińskiego.
-Świetnie! Którego?)


Hiszpański jest jednym z najbardziej fonetycznych języków na całym świecie. Wiedząc jak przeliterować słowo od razu wiemy jak je wymówić. Dlatego też hiszpańskiego uczy się bardzo szybko i łatwo.
Długo myślałam, co kryje się pod hasłem "najbardziej fonetyczny na świecie" i nie mam lepszego pomysłu niż to, że rozchodzi się o bogactwo fonetyczne, choć to dalej nie ma sensu. Po pierwsze, jeżeli język, którego arkany chcesz zgłębić reklamuje się bogactwem fonemów, to wiedz, że masz przerąbane. To po prostu oznacza w praktyce, że będzie trzeba się nauczyć nowych dźwięków, których przez bardzo długi czas nie będziesz w stanie usłyszeć ani wypowiedzieć. Po drugie, akurat i na szczęście standardowy hiszpański dość słabo wypada w tym zestawieniu. Wg strony PHOIBLE ma ledwo 25 segmentów (gdy tymczasem polski ma ich 37, a francuski i angielski - 40), co dla nowicjuszy jest  bardzo dobrą wiadomością.
Teza, że hiszpańskie proste i dobre bo można przeliterować i to daje wiedzę tajemną jak mówić, łamie mi mózg. Porzucam temat.

Te wszystkie klasyfikacje języków, rodzaje pisma i tak dalej są dobre dla nerdów i resztę guzik mogą obchodzić. Ale co każdego potencjalnego ucznia powinno obchodzić, to to, że część przykładowych zdań podanych na stronie jest błędna: "Wie späd ist es?" zamiast niemieckiego "Wie spät ist es?", jakieś "Que hora_ São?" w miejsce portugalskiego "Que horas são?", "Do You speak English?" w filmiku promującym metodę...

Próbowałam dotrzeć, co właściwie zamawiający ten kurs otrzymują i nie mogę znaleźć nikogo, kto skorzystałby z innego języka niż angielski. Przy czytaniu wypowiedzi tych, co zdecydowali się na lekcje lengłydża, czuć wyraźny posmak słodkiej cytryny - po odjęciu tych wszystkich "akcent dobry", "lektor niezły", "nie ma tej denerwującej muzyczki przed każdym nagraniem", "wiadomo, nie można nauczyć się języka w dwa tygodnie, ale to dobry start" wychodzi na to, że to najzwyklejsze w świecie nagrania do prostych rozmówek (typu robienie zakupów czy pytanie o drogę), które spokojnie można nabyć za znacznie niższą cenę czy nawet znaleźć za frajer na YouTube. Nie brzmi jak coś, na co warto wyłożyć 167 złotych (w wiecznej obniżce z 297) i dołożyć do tego swoje dane osobowe.

"Metoda" "Krebsa" to wstrętna manipulacja i żerowanie na cudzej niewiedzy, ale trzeba przyznać, że ktoś się przy tej wstrętnej manipulacji i żerowaniu orobił. No nagrał te sztuczne wiadomości, no zrobił tego fałszywego czata, no zapłacił te złoty dwadzieścia jakiemuś gimnazjaliście za teksty do sekcji z opisem języków, generalnie coś się dzieje na tej stronie. A TYMCZASEM U KONKURENCJI...

Ci, którzy szukają materiałów do nauki języka, szybko mogą zostać odwiedzeni w spamie przez meila reklamującego metodę niejakiego Collinsa. Po kliknięciu na link zostaniecie przeniesieni na Bardzo Naukową Stronę "Global Science Review", gdzie znajdziecie artykuł o Allenie Collinsie (tak, tak jak ten amerykański muzyk rockowy), szwedzkim multipoliglocie* i dowiecie się o jego supermetodzie pozwalającej opanować w dwa tygodnie to, czego normalnie uczymy się przez rok na kursie. Czego natomiast się nie dowiecie, toto, że ten geniusz jest ścigany przez FBI i musi co jakiś czas zmieniać swoją tożsamość. Całkiem niedawno strona prezentowała go jako Magnusa Carlssona (tak, tak jak ten szwedzki disco piosenkarz), a jeszcze wcześniej reklamował się pod nazwiskiem Lauridsen (tak, tak jak ten amerykański kompozytor).



(Screeny pochodzą z bloga Kłopotliwy Klient.)

* - Z 10 lat temu brytyjski profesor zajmujący się głównie wielojęzycznością, Richard Hudson, rozróżnił poliglotów od hiperpoliglotów, ludzi posługujących się przynajmniej 12 językami. Osobiście nie spotkałam się z tym podziałem w pracach innych autorów, ale rzeczywiście taki termin funkcjonuje. Natomiast nie ma na pewno czegoś takiego, jak "multipoliglota" (czy nie brzmi to jak określenie osoby wielojęzycznej użytej w procesie klonowania?) i z mojego doświadczenia wynika, że z tym hasłem można się natknąć w trzech sytuacjach: przy czytaniu o sensacyjnych umiejętnościach poliglotów na stronie typu "Pudelek", przy przeglądaniu serwisów próbujących wcisnąć badziewne kursy językowe i przy natknięciu się na buców, którzy w wielojęzycznym gronie chcą założyć elitarny klub, co by się oddzielić od plebsu. Koniec dygresji, wracajmy do Collinsa.

Zadziwisz znajomych, bla bla bla, swobodnie będziesz mówił w 14 dni, ple ple ple, z tyłka wzięta liczba Polaków porzuciła już tradycyjne metody, coś tam coś tam... O, jest i opis, co tam ciekawego Collins (O ILE NAPRAWDĘ TAK SIĘ NAZYWASZ) wymyślił. Ano nic, stara banialuka "wykorzystujesz tylko kilka procent potencjału swojego mózgu!" wciąż w cenie. Fiszki zawierające słówka i obrazki mają rzekomo uruchamiać obie półkule mózgowe (jakby któraś była wyłączona...) i powodować automatyczną naukę owocującą 200 słówkami na dzień (LOL!). I... to w zasadzie wszystko.

Niemałą uciechę sprawiło mi odkrycie, że... wszystkie potencjalne linki na stronie są fałszywką - nawet część fejsbukowa to 100% szachrajstwo. Śmiało, spróbujcie odpowiedzieć na czyjś komentarz, dać mu lajka albo obejrzeć jego profil. Podobnie "artykułem" nie da się podzielić na portalach społecznościowych ani go wydrukować. Są dwie drogi dalszego progresu: możemy albo kliknąć pogodę (która przeniesie nas na portal z prognozami), albo link z promocją kursu u dołu / dowolny inny dział pod tytułem strony / datę w górnym rogu (!), by przenieść się na stronę sklepu. Tam stockowa rodzinka wychwala kurs pod niebiosa, Stockowy Właściciel Szkoły Językowej tłumaczy, jak to multimedialne fiszki uruchamiają prawdziwe aktywatory ośrodka pamięci (...co) i tworzą pięciokrotnie silniejsze powiązania słowa w mózgu. Kilkakrotnie dostajemy zapewnienie, że w razie niezadowolenia pieniądze zostaną zwrócone natychmiastowo, cała kwota, 100% gwarancji, znaczek jakości i słowo harcerza. Skoro tak, to czemu nie, i nie zważając na brak adresu firmy, numeru telefonu do konsultanta czy regulaminu wypełniamy formularz, przelewamy pieniążki i czekamy. I to czekamy w napięciu, bo scenariusz może pójść w różnych kierunkach: jedni twierdzą, że po tygodniach czekania żadnych materiałów nie dostali, mimo zapewnień konsultanta, że "paczka w drodze". Inni po tygodniach czekania żadnych materiałów nie dostali, a pod podanym numerem nikt się nie odzywał. Znaczna większość wydaje się otrzymywać w przesyłce płyty CD, które są uszkodzone lub po prostu puste. Szczęśliwcy, którym trafiły się płyty dające się odpalić odkrywają, że nie tylko podane fiszki nie są multimedialne - okazuje się to wyjątkowo pomerdanym grochem z kapustą, gdzie na chybił-trafił wrzucone są takie arcyprzydatne na początkującym poziomie słówka jak "bluszcz", "małża", "tulipan", "szczelina na listy", "listwa", "trzepak"... A z liczb z jakichś tajemniczych powodów podane jest tylko 2 i 50. W pewien pokręcony sposób jestem tym wszystkim oczarowana.

Z pewnością mniej oczarowani są ci, którzy wyłożyli na ten "kurs" niezły grosz. "Firma" reklamująca się Collinsem/Lauridsenem/Carlssonem/KolejnymSkandynawem to EasyPhrases (z równolegle funkcjonującą stroną EasyPhrases) od dobrych kilku lat działa w Sieci i mimo fatalnej reputacji wciąż reklamowane są przez WirtualnąPolskę czy Onet.
Już miałam zawiesić tę notkę, gdy właśnie dostałam reklamę od tych samych cwaniaczków, tym razem pod przykrywką magazynu "Discover". Fejkowy fejsbuk, te same hasełka i sformułowania, stockowi klienci i identyczne opinie, działające linki prowadzące tylko w jedną stronę, ten sam brak danych sprzedawcy. Ale są i zmiany: magazyn dorobił się okładki najnowszego numeru, oszuści wycierają sobie teraz gębę prawdziwymi poliglotami (tj. Andrzejem Gawrońskim i kardynałem Giuseppe Mezzofantim), a w zakładce "Gwarancja" sam dyrektor marketingu i sprzedaży, Anna Górska, swoim podpisem zapewnia o uczciwości transakcji. Jak możecie się domyślić, zdjęcie pani dyrektor można znaleźć na shutterstock - wyskakuje przy takich tagach jak "ceo" czy "businesswoman".


A wiecie, co jest najlepsze w tej zakładce? Wielki, czerwony napis "UWAŻAJ NA PODRÓBKI I NIEUCZCIWĄ KONKURENCJĘ". Trzeba przyznać, że mają niezły rozmach w swojej bezczelności. 

Trochę było śmieszno, trochę straszno, mam nadzieję, że ta edukacyjna wycieczka okazała się pouczająca. Morał na dziś: dobre metody dobrymi metodami, ułatwianie sobie życia ułatwianiem sobie życia, ale nic nie zastąpi na dzień dzisiejszych długich godzin ćwiczeń i ślęczenia nad materiałami.

Z wyrazami szacunku
Kazik

środa, 29 czerwca 2016

Szybko, szybko!

Zanim dotrze do nas, że to zupełnie bez sensu!

Parę dni temu szczęśliwie skończył się kolejny rok szkolny, uczniowie i nauczyciele przetrwali ostatnią akademię, pożegnali się czule bądź nie i rozpoczęli wakacje. Ptaszki ćwierkały, świadectwa lądowały w Szufladzie z Papierami, ludzie zamieniali szkolne plecaki na wakacyjne walizki, słowem, nic nie zapowiadało tragedii.

Temat likwidacji gimnazjów nieustannie powraca, a kwestię tę poruszano niejednokrotnie w tym i poprzednim roku, jako że była to jedna z obietnic nowego rządu, która wielu osobom się nie spodobała - jakkolwiek gimnazjum cieszy się raczej ponurą opinią, tak zauważano, że w ostatnich latach ten szczebel edukacji na tyle mocno udało się wbić w drabinę, że wreszcie stał się stabilną częścią systemu przynoszącą sensowne wyniki. Rodzice pisali petycje, nauczyciele prosili, żeby MEN trochę przyhamowało, no przemyślało, że pomysł nie jest zły, ale na spokojnie, bez pośpiechu... "Ehe, jasne", pomyślało MEN i zorganizowało Debatę.

Ogólnopolska Debata o Edukacji "Uczeń. Rodzic. Nauczyciel - Dobra Zmiana" odbywała się tak plus minus przez cztery miesiące. Całość wygląda prześlicznie - prawie 2 tysiące ekspertów, zaproszenie do rozmowy rodziców, liczne panele we wszystkich województwach, dużo ładnych, dużych słów o wspólnym dialogu, nic, tylko jechać, rozmawiać, pić konferencyjną kawę i rzeźbić taką edukację, że Finom oko zbieleje i będą mogli sobie tymi wynikami PISA co najwyżej łzy wytrzeć.

Okazało się, że organizatorzy debaty popełnili poważny, podstawowy wręcz błąd, o którym wie każdy nauczyciel - praca w grupach nie wyjdzie, jeżeli nie zarysuje się ogólnej koncepcji i nie dostarczy materiałów. Wygląda na to, że faktycznie chętni do rozmowy przyszli i odkryli, że to żadna debata, tylko taka w sumie duża pogawędka przy kawie. Bo nad czym tu debatować, jak się nie ma wstępnych założeń, szkicu koncepcji czy nawet odpowiedzi na podstawowe pytania? Więcej o tym w artykule "Debata o oświacie mocno kulejąca".

Ale dyskutowano, bo co miano zrobić, a wyniki tych dyskusji miały zostać przedstawione 27 czerwca na podsumowaniu w Toruniu. I niestety potwierdziło się to, co wielu przypuszczało już w trakcie debat - Ministerstwo ma Plan i od samego początku planowało likwidację gimnazjów i konkretne zmiany, a to całe gadanie z ekspertami i zainteresowanymi to taki pic na wodę i lista ślicznie brzmiących zapewnień, że to wszystko ustalone ze wszystkimi, wspólna praca, a tak w ogóle to tylko w sumie takie nieśmiałe propozycje w oparciu o głos ludu... Tyle że machina rusza już w 2017, więc jeśli macie jakieś ale, to tak do jutra do północy, później już nie przyjmuję.

Kto mógł pomyśleć, że ten numer w ogóle przejdzie? Wątpliwości budzi nawet data ogłoszenia tych rewelacji (tuż po zakończeniu roku szkolnego, kiedy nauczyciele się porozjeżdżali i dłużej im zajmie podjęcie wspólnych działań). Wszystko jest robione w niesamowitym pośpiechu, jakby ktoś dostał cynk, że członkowie Komisji Edukacji Narodowej postanowili zmartwychwstać i przeprowadzić wizytację. Debata przecież miała być dopiero wstępem do myślenia nad konkretnymi zmianami, gdy tymczasem 14 czerwca mieliśmy jeszcze dwa panele, 27 - konkretne groźby, a przez niecały rok mają cudownie zmaterializować się nowe podręczniki, programy nauczania same napisać, nauczyciele posiąść trudną sztukę medytacji, połączyć z Kosmosem i tym samym zdobyć wiedzę, jak to wszystko ma działać. Nie pomaga to, że na razie głównym źródłem informacji jest prezentacja (gdzie konkretne propozycje przeplatają się z watą słowną) i wypowiedzi minister Anny Zalewskiej. Słychać, że pani minister jest na bieżąco ze współczesnymi trendami edukacyjnymi w Europie, szkoda tylko, że jednym uchem jej to info wpada, chwilę się pokręci i wypada drugim.

W temacie edukacji językowej - czyli tego, co mnie interesuje najbardziej - sformułowano całe dwa pomysły, o których pani minister mówiła dokładnie minutę na dwugodzinnym podsumowaniu. Po pierwsze, "portale językowe jako narzędzie w nauczaniu języków obcych".  Cytując panią minister (40:42 minuta nagrania): "Będziemy wymagać od wydawnictw, poprzez oczywiście specyfikacje, żeby dostosować naukę języka obcego, tego, którego się słyszy, gdzie ćwiczy się zadania domowe, do XXI wieku. Wydaje się być najtańszym, żeby po prostu były portale językowe, gdzie dziecko po wpisaniu określonych haseł będzie mogło korzystać z dowolnej lekcji i móc w ten sposób odrabiać zadanie domowe." Wydawać to się może, ale opracowanie interaktywnego portalu edukacyjnego to siriuz biznes. Co u licha rozumiemy w ogóle przez "portal językowy"? Coś w stylu Duolingo? Stronę z testami? Czy to, co od dobrych kilku lat wydawnictwa dorzucają na płytach, których nikt nigdy nie odtwarza? O czym wy do mnie mówicie?! Czy tak właśnie wyglądały te debaty, że rzucaliście hasło "portale językowe", a ludzie po sobie patrzyli i zastanawiali się, o co cho?
Spróbujmy z drugą propozycją, może tam przynajmniej będzie wiadomo, od czego zacząć. "Nauka języka przez kontynuację", cytuję wzburzoną panią minister: "Nie będzie można zaczynać od początku. Proszę państwa, nie może być tak, że dziecko po szkole podstawowej, po gimnazjum idzie do liceum i zaczyna angielski od <I am>, w związku z tym będziemy wymagać kontynuacji". I tu przynajmniej rozumiem konkretny problem, ale nie rozumiem rozwiązania. Wymagają kontynuowania czego? Języka? Czyli nie będzie opcji, że ktoś wymiotuje już tym angielskim i będzie chciał zamienić go na, nie wiem, francuski? Co z sytuacją, gdy ze szkoły powszechnej pójdziemy do liceum, które nie ma w ofercie języka, którego się uczyliśmy? Co zrobić, gdy w klasie jest każdy z innej parafii i z innym stopniem opanowania języka - zostawić słabych na lodzie? Wzruszyć ramionami, serdecznie powspółczuć i wymusić, żeby dostosował się do kolegów stojących poziom wyżej? Nikt nie zadawał tych pytań podczas debaty?

Oczywiście, że zadawano. Ale dwie godziny to za mało, by omówić, jak konkretnie będzie działać gigantyczna przecież reforma systemu, wręcz powinnam się cieszyć, że nad tymi językami ktoś się pochylił - na konferencji mówiono i o wychowaniu fizycznym, i o zachęcaniu do czytania, i obowiązkowym wolontariacie, i tablicach multimedialnych, i kształceniu nauczycieli, i lekcjach historii, i o maturze i mnóstwie innych rzeczy, które osobno zasługują na wielkie, długie dyskusje. Bo tak to właśnie mamy takie... właściwie co? Co my właściwie wiemy i z czym idziemy do ludzi? Widać, że reforma pisana na kolanie podczas przerwy, mnóstwo zerżnięte bez pomyślunku od zagranicznych kolegów, połowa pracy to lanie wody - pała, siadać.

Nie tylko edukacja obowiązkowa cierpi na tym, że ktoś bardzo chce wykonać plan na 130%. Wiecie, że mamy coś takiego, jak certyfikat z języka polskiego jako obcego? Naprawdę fajna, szpanerska rzecz - wprowadzenie go było przełomowym wydarzeniem dla polskiego półświatka glottodydaktycznego, dowodem, że pilnie śledzimy i angażujemy się w europejską myśl dotyczącą nauczania języków obcych, że otwieramy się bardziej na świat. Jeżeli chcecie uzyskać obywatelstwo polskie, a nie ukończyliście przypadkiem żadnej szkoły z polskim jako wykładowym, to certyfikat na poziomie B1 to wasza jedyna szansa. Wszystko układało się jak trzeba, egzaminy się odbywały, trochę się tam sprzeczano o to, co tak właściwie powinniśmy u kandydatów sprawdzać, ale tak ogólnie wszyscy byli zadowoleni, gdy WTEM! Ktoś postanowił rok temu dorzucić dwa rozporządzenia w sprawie komisji i samego przeprowadzania egzaminu. A że akurat temu ktosiowi kończyła się kadencja i nie bardzo mu się chciało, to tak te rozporządzenia nabazgrał, że sprawnie funkcjonujący system stanął dęba, i tak stał kilka miesięcy, czekając cierpliwie, aż ktoś ogarnie ten bałagan (btw, akurat w tym czasie New Delhi starało się o to, żeby można było u nich przeprowadzać certyfikację, więc zrobiło się trochę niezręcznie). No i kolejny ktoś ogarnął, ale tak, jak swój pokój ogarnia obrażony nastolatek, rękawem przetrze kurz, sterta ubrań pod łóżko, paczka po czipsach kopnięta w kąt. Już zapowiedziano, że egzaminy ruszą we wrześniu, ale ponoć przepisy zostały tak nędznie poprawione, że to nie ma szans się udać tak, żeby było dobrze (głównym problemem jest całkowity brak procedur, więc nowa komisja będzie musiała robić wszystko na czuja i krzywy ryj). Co ciekawe, przed obiema zmianami konsultowano się z ekspertami - chyba tylko po to, żeby im zrobić na złość i dokładnie na odwrót. Ale miny musiały mieć te profesory z Rady Języka Polskiego, gdy te zmiany zobaczyły...

Skoro już jesteśmy w temacie polityki językowej - powiem wam, że niepokoję się, co to z nami będzie. Klimat nie sprzyja promowaniu różnojęzyczności śmierdzącej multi-kulti, całkiem niedawno prezydent zawetował ustawę o mniejszościach narodowych i etnicznych w Polsce. Pan prezydent był niekontent z punktu, zgodnie z którym przed organami szczebla powiatowego można byłoby używać języka mniejszości/kaszubskiego jako języka pomocniczego (na dzień dzisiejszy takie widzimisię tylko w gminach). Ponieważ nowelizacja dotyczyła nie wielkich zmian, a właściwie pomniejszych kwestii technicznych, mniejszości odebrały to jako brak dobrej woli. I trudno im się dziwić.

Jesienią miała się odbywać w Krakowie ogólnokrajowa konferencja dotycząca różnojęzyczności w szkole. Ale prawdopodobnie jej nie będzie (albo będzie, ale na znacznie mniejszą skalę), bo poproszone o pomoc ministerstwo najpierw długo kazało na odpowiedź czekać, po czym stwierdziło, że nie ma czasu organizować takich głupot, bo ma teraz ŚDM na głowie.

Sporo ludzi twierdzi, że to wszystko starannie przemyślane działania Rządu, żeby to poszło z dymem, a na zgliszczach wybuduje się zagrody, w których będziemy kształcić tłumoków, bo takimi łatwiej manipulować. Ja jednak myślę, że to najzwyczajniejsza w świecie krótkowzroczność i przyzwyczajenie, że nie warto planować nic na lata, bo i tak za chwilę zmieni się władza i będzie od początku meblować po swojemu. Szkoda tylko, że przy tych reformach widowiskowych jak przyjazd cyrku trzeba będzie się naużerać, namartwić, powylewać krew w piach i pozwalać, by eksperymentowano na żywca na tych pechowych uczniach. Chyba lepiej, żeby ministerstwo się nie wtrącało, tak jak przy różnojęzyczności w szkole - człowiek zostaje z tym sam, ale przynajmniej może pracować nad tym w spokoju.

Z wyrazami szacunku
Kazik

PS Gdybyście chcieli (uwierzcie mi - nie chcecie), TUTAJ podsumowanie debaty. Dotrwałam do godziny i osobiście uważam, że minus plus będziecie mieli to samo, gdy obejrzycie fragment drugiej części "Madagaskaru" - minister Anna Zalewska mówi równie składnie i do rzeczy, co Król Julian.



piątek, 12 lutego 2016

Fun Fact #1

1. Mądrzy ludzie z Oksfordu zrobili badania, i stwierdzili, że inaczej uczymy się rzeczowników, a inaczej czasowników. Jeżeli chcemy usprawnić nieco naszą naukę, to dobrze byłoby wiedzieć, że pamiętanie tych pierwszych zależy od tego, jak często je widzimy (Kapitan Oczywistość radzi: im częściej, tym szybciej kodujemy!). Przyswajanie czasownika zależy natomiast od różnicowania kontekstów, np. "czytam książkę", "czytam gazetę", "czytam ogłoszenie".

2. Czasownik jest najpóźniej opanowywaną przez dzieci częścią mowy. Dla równowagi, jak już w nas te czasowniki utkną, to się już ich nie wyrwie - na starość zapominamy je na samym końcu, pierwsze z pamięci wylatują rzeczowniki.

Z wyrazami szacunku
Kazik

sobota, 12 grudnia 2015

Słowa, słowa, słowa!, czyli...

...dlaczego warto inwestować czas w frekwencję.

Pytanie: ile słów ma język polski? Odpowiedź: w cholerę i jeszcze więcej. "Wielki słownik ortograficzny" pod redakcją Polańskiego liczy jakieś 150 tysięcy haseł, a przecież nie odnotowuje wszystkich wyrazów rynsztokowych, nawijek młodzieży, co bardziej wymyślnego słowotwórstwa, zapożyczeń z egzotycznym rodowodem, socjolektów czy nowinek z technokratycznej przyszłości (słownik w 2003 roku wydano).

Sto pięćdziesiąt tysięcy haseł! Taki jest polski na bogato.

Jeżeli przeglądacie od niechcenia dział z materiałami do nauki języków obcych w księgarniach, to możecie się czasami natknąć na książeczki reklamujące się metodą "1000 słów", obiecujące nauczyć komunikowania się w danym narzeczu dzięki ich poznaniu - zero nudnej gramatyki, a tysiąc słówek, co to jest! Odpowiadam: to jest bzdura z tego samego wora co "mezopotamski w miesiąc", ale bzdura nie biorąca się znikąd.

Wyobraźcie sobie jakąś pomerdaną antyutopię, w której chęć nauczenia się nowego języka jest poważną decyzją wymagającą zgody od Władz, wypełnienia mnóstwa papierków i dobrego humoru przybijacza pieczątek. Żeby nie było za łatwo, nie ma czegoś takiego jak słowniki czy kursy - Władza wręcza wam pakiet A1 zawierający co trzecią stronę z podręcznika do gramatyki i losowo wybrane tysiąc słówek. Jak myślicie, jeżeli nauczycie się tego tysiąca przypadkowo dobranych wyrazów, jak wiele zrozumiecie z przeciętnego artykułu z gazety kupionej na czarnym rynku? Odpowiedź: od 6 do 12%, zależnie do tego, ile daliście w łapę i jak bardzo przydatne słówka dostaliście.

Na szczęście to tylko moja chora wizja świata podbitego przez delfiny i mamy swobodny wybór w doborze wkuwanego słownictwa, i rozsądnie decydujemy się nauczyć tysiąca wyrazów występujących najczęściej w danym języku. Ile procent randomowego tekstu zrozumiemy przy takim zestawie? Odpowiedź: 72%.
WOW, jest różnica!

To jest bardzo dużo procentów i bardzo trzeźwe 72! Głupie tysiąc wyrazów! A co dopiero, gdy nauczymy się dwóch głupich tysięcy!, rozsunąć się, idę się ich uczyć i będę czytać Dostojewskiego i Schopenhauera w oryginale!

Znajomość dwóch tysięcy najpopularniejszych słów danego języka daje nam rozumienie 79,7%. No tak, trzeba jakoś do tych 100% dojść, gdzieś te pozostałe wyrazy muszą się zmieścić... Z każdym kolejnym tysiakiem opłacalność coraz niższa: 90% to opanowanie ok. 6000 słów, 95% - 15 000. Szacuje się, że by chycić się tych 99,9% (bo do setki obiecanej w tym modelu nigdy nie dojdziemy...), trzeba poznać 120 tysięcy słów.

Czujecie ten rozmach? Uczymy się tysiąca najczęściej występujących wyrazów i dostajemy 72% rozumienia. Poświęcamy tyle samo czasu, potu i łez na naukę kolejnego tysiąca, i rozumienie tekstu wzrasta o nędzne 10%, takie z dobrą wolą.

Oczywiście, musimy uściślić tu kilka rzeczy.
Po pierwsze, jedna rzecz jest czytać przeciętny artykuł z gazety pisanej dla przeciętnego Nejtiw Spikera, inna - próbować zrozumieć specjalistyczny tekst. Wiele zależy od naszej wiedzy ogólnej, intuicji i zapoznania w danym temacie. Przecież nawet i w ojczystym języku czasem nie rozumiemy wszystkich słów (a na pewno nie znamy ich słownikowej definicji!), a mimo to intuicyjnie rozumiemy przekaz w kontekście.
Po drugie, to, że znamy 72% występujących w tekście wyrazów nie znaczy, że je rozumiemy. Ja mogę wiedzieć, co osobno jest "drzeć", "z", "kimś", "koty", ale kompletnie nie pojmować, o co chodzi, gdy złożę je do kupy.

Co z tego wynika? Że warto zainwestować w te najczęściej używane tysiąc słów, to zdecydowanie ułatwi początki nauki. Przy czym proszę się nie nabierać na reklamy określające szumnie tę pomoc "metodą", mającą magicznie sprawić, że będziemy się świetnie komunikować (tym bardziej, że mówimy tu o słowie PISANYM, w którym nie dręczy nas sito fonologiczne i rytuały komunikacyjne). Chyba, że przez "naukę języka" rozumiemy "jadę na tydzień do Madrytu i potrzebuję być miłym dla tambylców", to wtedy z takich rozmówek możemy jak najbardziej skorzystać. Bo poza listą słówek najczęściej mają jeszcze zwroty grzecznościowe.



Z wyrazami szacunku
Kazik

niedziela, 6 grudnia 2015

Ho, ho, ho, czy są tu jacyś grzeczni narodowowyzwoleńcy?, czyli...

...wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Niepodległości, Finlandio!

Rok 1323, Szwedzi pytają, czy Finowie mają chwilę, żeby porozmawiać o Jezusie i ta chwila przedłuża się na jakieś prawie pięćset lat. Niemal pięćset lat niebycia na mapach (ewentualnie jako wzmianka, że to część szwedzkiego królestwa), posługiwania się przez elity kulturowe językiem najeźdźcy, oczywiście w sprawach administracyjnych i prawnych Finowie nie mieli nic do gadania. A potem Szwecji nie wyszło i po przegranej z Rosją musiała oddać carowi fińskie tereny. Spod buta pod kolejny but, ale teraz to była inna rozmowa - teraz to był Romantyzm, teraz budziła się w narodach duma z kultury ludu i duch Gustawa unosił się nad wodami. Przez kolejne sto lat Finowie po raz pierwszy odśpiewali publicznie swój hymn, wydali poemat narodowy "Kalevala", pierwszą fińską powieść, masę nowel historycznych, wprowadzili własną walutę (markka), a fińscy architekci i malarze przynieśli ludowi sławę i chwałę na Światowej Wystawie w Paryżu. Sytuacji sprzyjał fakt, że car nie był specjalnie zainteresowany ciemiężeniem ludu, zezwolił na stosunkowo dużą autonomię i zrównał język fiński ze szwedzkim. Montowana przed dziesięciolecia bomba w końcu wybuchła, zapaliwszy się od rosyjskiej rewolucji i tym sposobem w 1917 roku Finlandia stała się niepodległym państwem.

Fun Fact: fiński hymn narodowy "Maamme" ("Nasza ziemia") został napisany po szwedzku i nosił tytuł "Vårt land". Taka karma ludów, których elita przez wieki pisała w obcym języku.

Fińskim obchodom zdecydowanie bliżej do polskiej zadumy i wystawania na zimnie przy grobach, niż amerykańskiemu zasypywaniu nieba fajerwerkami. Jak to w czasie takich świąt, odbywają się pochody i uroczyste msze (narodowymi kościołami w Finlandii są kościół ewangelicki i prawosławny, choć ten drugi ma ledwo-ledwo 1% wyznawców), chóry odśpiewują pieśni patriotyczne, wojsko urządza defilady, odwiedza się groby poległych żołnierzy. Przede wszystkim tych, którzy zginęli w walce ze ZSRR. Z tymi grobami jest taka jeszcze trochę niezręczna sprawa, że niecały rok po uzyskaniu niepodległości wybuchła wojna domowa, Czerwoni (wspierani przez Rosję) kontra Biali (wspierani przez Niemcy). Wygrali ci drudzy i wprowadzili "biały terror", prześladując ledwo co wyswobodzonych obywateli z rozmachem godnym obcego okupanta. Tysiące ludzi zginęło, trafiło do obozów, straciło majątek i rodziny. Ostatni więźniowie zostali zwolnieni w 1927 roku, sprawa odszkodowań i propagandy sympatyzującej z Białymi ciągnęły się do połowy XX wieku. Jest to wciąż bolesne wspomnienie dla Finów i raczej nieprzepracowany problem, o którym 6 grudnia mówi się raczej prywatnie.

Dzień Niepodległości to także Dzień Flagi. Zestaw biało-niebieski jest wszędzie, publiczne instytucje wywieszają flagi, cukiernie serwują smakołyki z lukrem w barwach narodowych. Najczęściej widzi się dwie świeczki zapalane przez Finów w oknach. Mówi się, że mieszkańcy w ten sposób dawali znać ludziom uciekającym przed rosyjskimi władzami, że oferują im schronienie. To mit, ale ładny.

Częsty widok w fińskich oknach.

Ciacha z bloga kulinarnego w barwach narodowych z lwem z fińskiego herbu.
Fińskim odpowiednikiem naszych "Czterech pancernych" czy innych "Jak rozpętałem II wojnę światową" jest "Tuntematon sotilas" ("Nieznany żołnierz"), adaptacja powieści pisarza Väinö Linna. Historia opowiada o walce Finów z Sowietami z perspektywy zwykłych żołnierzy i jest to pierwsza fińska powieść historyczna ukazująca wojnę w realistyczny sposób (autor mocno inspirował się "Na Zachodzie bez zmian", co widać i czuć). W wielu domach puszczany co roku w telewizji i znany na pamięć film ogląda się rodzinnie jednym okiem przy obiedzie.

Okładka najpopularniejszego wydania. 
 Flagi, śmagi, świeczki i patriotyczne wersja "Kevina samego w domu" - to wszystko nic w porównaniu z Linnan Juhlat - Balem Zamkowym. Nazwa myląca, bo bal wyprawia prezydent w swoim Pałacu Prezydenckim. Uroczysta, formalna impreza, na którą sprasza się tłuszczyk śmietanki. Przybywają odznaczeni najważniejszą odznaką militarną, Krzyżem Wolności (oni zresztą wchodzą do pałacu jako pierwsi), członkowie rządu, dyplomaci, arcybiskupi, profesorowie, sędziowie, szychy policyjne i wojskowe oraz poprzedni prezydent (tradycyjnie przybywający ostatni). To oficjalny, niezmienny zestaw, poza tym głowa państwa może zaprosić sportowców, aktorów, filantropów i generalnie ludzi. którzy wyróżnili się w ostatnich latach w ten czy inny pozytywny sposób. No dobra, elity wcinają kanapeczki z kawiorem na imprezie zamkniętej, i co w tym szczególnego?
To jest generalnie bardzo dobre pytanie, bo Finowie z tajemniczych powodów mają po prostu świra na punkcie Balu Zamkowego. YLE (publiczny nadawca radiowo-telewizyjny) ma specjalną stronę odliczającą czas do początku imprezy, Twittera relacjonującego przygotowania w pałacu, kto-zkim-wczym przyszedł jest drobiazgowo odnotowywane w Internecie w uaktualnianych w przeciągu minut relacjach, ludzie na tumblrze na bieżąco wrzucają gify, na FB komentują opinie na gorąco. Na czas transmisji zbiera się rodzina, nierzadko zaprasza się do wspólnego oglądania znajomych i w gronie najbliższych komentuje się garnitury przybyłych profesorów. Emisja Balu Zamkowego bije każdego roku rekordy pod względem oglądalności, a przez kolejny miesiąc ludzie dyskutują o strojach przybyłych, dlaczego tamtego zaproszono a tego nie i czyja sukienka była najładniejsza. Próbowałam to oglądać w zeszłym roku, ale jak się nie jest Fińczykiem/nie zna się tych ludzi, toto jest strasznie nudne...

Zdjęcie z dzbankami na herbatę wrzucone trzy dni temu na Twittera przez człowieka z YLE śledzącego przygotowania do Balu.  
Komplikacja "niezwykłych wydarzeń" z zeszłorocznego Balu. Ludzie siedzą przed telewizorem i patrzą, jak inni ludzie ściskają dłonie pary prezydenckiej. Czasem ktoś komuś przydepnie sukienkę. I TAK PRZEZ PONAD GODZINĘ. 

Prezydent może zaprosić na Bal kogo chce - nawet faceta, który zasłynął z zaprogramowania "Angry Birds". Żona Petera Vesterbacka przyszła na imprezę w sukience zainspirowanej grą. 
Święto Niepodległości to także dobry czas na protesty - gdy oficjalne pochody się kończą, a orkiestra na Balu zaczyna grać, na ulice wychodzą ludzie i mają "ale". Stałym powodem jest protest przeciwko samemu Balowi, na którym państwowe pieniądze marnowane są właściwie na populizm, ostatnio na tapetę wchodzi też temat rosnącego bezrobocia. Uspokajam tych, którym protesty w święta narodowe kojarzą się głównie z fruwającymi cegłówkami i szybami do wymiany - Finowie są znacznie spokojniejsi i protesty przechodzą pokojowo. Wyjątkiem był ten w 2013 roku, kiedy spokojna demonstracja przeciwko Balowi (odbywającego się wyjątkowo poza stolicą) skończyła się demolowaniem pobliskiego otoczenia.
Najbardziej jednak znanym "protestem" jest "bal ubogich", charytatywna impreza zapoczątkowana przez filantropa o imieniu Veikko Hursti (zmarł dziesięć lat temu, ale w jego ślady poszedł syn) słynącego z pomocy bezdomnym i głodnym.

My natomiast mamy Mikołajki, na które dostałam kubeczek od mamusi (cmok!) i butelkę Coca-Coli od pana promującego firmę po blokach. I z tego kubka napiję się dziś za zdrowie Finlandii - pięknego kraju o niezwykłej kulturze i wspaniałym języku. Wszystkiego najlepszego!

Z wyrazami szacunku
Kazik