Wydawałoby się, że portal społecznościowy opierający się na
trzymaniu naszych wypowiedzi na krótkim łańcuchu limitu nie może zdobyć
większej popularności. A jednak Twitter stał się wszechobecnym narzędziem,
który ceni się za zwięzłość i szybkość przekazywania informacji – czy to w
kontaktach celebrytów z fanami, czy podczas spontanicznych protestów
polityczno-społecznych. Toteż nic dziwnego, że gdy 26 września zwiększono limit
znaków z 140 do 280, Internet zalały memy ukazujące nowe tweety jako wodolejcze
eseje i głosy krytyki pytające „ale po co”. A przyczyną zmian były języki.
Twitty mają to do siebie, że trzeba się przy nich często nieźle
nagimnastykować, by się zmieścić – zrezygnować z nacechowania emocjonalnego,
znaleźć synonim, wyselekcjonować informację, którą tak naprawdę przekazać,
zastąpić parę słów jednym hashtagiem. Ci, którzy potrafią zgrabnie wykorzystać
formę tweeta w celach humorystycznych, mogą liczyć na wierne grono obserwujących.
O ile mówimy o użytkownikach języków wykorzystujących alfabety, np. angielskiego,
francuskiego, polskiego, tajskiego, perskiego, gruzińskiego. Tego problemu nie
mają piszący po japońsku, chińsku czy koreańsku. Wg statystyk opublikowanych na
blogu Twittera, tweet po angielsku zawiera średnio 34 znaki, japoński – 15.
Zaledwie 0,4% postów japońskich osiągało określony do tej pory limit, w przypadku
tych pisanych po angielsku aż 9%. Fajnie, gdy ktoś tak dobrze posługuje się
językiem na tyle dobrze, by bez problemy przeformułować i zawęzić swoją myśl –
gorzej, gdy tego nie potrafi, i albo się złości, bo nie powiedział tego, co
chciał, albo po prostu kasuje swoją wiadomość. To też przekłada się na statystyki
– ci, którzy nie czują ograniczenia, tweetują częściej.
(Gdyby przyszła mi fantazja na opublikowanie tej notki w formie tweetów sprzed updejtu, trzeba byłoby ich natrzaskać trzynaście. Ale streszczę ją do jednego: "Jeżeli uważasz, że tweety mają zbyt duży limit znaków, to znaczy,
że nie piszesz ich po niemiecku.")
Wpis na blogu Twittera o zwiększonej liczbie znaków [ENG]: KLIK!
...są tacy, co gwiżdżą nie tylko na psa, ale na wszystko.
Od rana padało. Ktoś w podłym humorze (a w takim była
właśnie Izka) mógłby nazwać to ulewą, ale nie była to pogoda, która
rozgrzeszałaby z odwoływania planów towarzyskich. Tym bardziej, że te plany
miały zostać zrealizowane zaledwie dwa bloki dalej, a nauka nie zna jeszcze
przypadków, kiedy to ludzie rozpuszczają się po przebiegnięciu w deszczu
tak krótkiego dystansu. Jednak na zewnątrz było tak szaro i tak zimno, a w mieszkanku
z herbatką tak miło i tak cieplutko, że przełożenie spotkania wydawało się
jedyną racjonalną opcją. Izka otworzyła okno. Mimo deszczu wyraźnie usłyszała
plotki wyćwierkiwane między blokami przez emerytowane sąsiadki i przez moment zastanawiała
się, czy na pewno chce tweetować w obecności osiedlowego monitoringu. Po chwili
wahania zrobiła parę ćwiczeń na rozruszanie warg i gwizdnęła przeciągle, by
złapać połączenie z Moniką – ta odebrała niemal natychmiast. Izka, która nie
zdążyła jeszcze do końca przemyśleć, co powie, zaświstała dość jękliwie i to
już wzbudziło słuszne podejrzenia kumpeli. Która najwyraźniej wstała i tak lewą
nogą, bo odgwizdała agresywniej, niż można było się spodziewać. Izka
zaćwierkotała melodyjnie, próbując obrócić sytuację w żart, ale w odpowiedzi
dostała serię ostrych tweetów, pomiędzy które nieudolnie próbowała się wtrącić. Między blokami nastąpiła wymiana gwizdów
wzdychających nad językiem dzisiejszej młodzieży.
Oglądaliście państwo Teatr Alternatywnych Rzeczywistości – w
dzisiejszym odcinku zastanawialiśmy się, jak mogłoby wyglądać polskie osiedle,
na którym wrzaski dzieciaków i wołanie na obiad zastąpiłyby mniej lub
bardziej melodyjne gwizdy. I nie jest to kompletna fikcja, jako że nie brakuje na
świecie społeczności, w których gwizdanie to coś więcej niż „hej, ty!”.
Języki gwizdane to nie tyle osobne narzecza czy nawet
dialekty, a raczej rozszerzenia istniejących już języków – gdybyśmy mieli
faktycznie polski język gwizdany, wciąż byłyby to polskie słowa, tylko przełożone
na formę gwizdów. Niejako specyfikę tego systemu oddaje przyrównanie do szeptu –
mówimy to samo, tylko bez użycia strun głosowych. Przekodowanie głosek na gwizdy
opiera się na zmianach wysokości dźwięku i przerwach w przepływie powietrza, a
największe różnice są pomiędzy przekładaniem języków tonalnych (takich jak np.
mandaryński) i atonalnych (np. hiszpański). W przypadku tych pierwszych rosnąca
wysokość dźwięku odzwierciedla konkretny ton w języku docelowym, u tych drugich
samogłoski mają przypisaną konkretną wysokość. By móc oddać każdą głoskę za
pomocą gwizdu, z wargami muszą też współpracować język i palce – mimo to,
czasem i tak braknie odpowiednika dla wszystkich i jednym gwizdem musi się
dzielić kilka spółgłosek. W związku z tym efektywne komunikaty wymagają jasnego kontekstu,
umiejętnego dobierania słów i przekładania skompilowanych myśli na proste
przekazy.
Gwiżdżący Gomerańczyk.
Pytanie w takim razie brzmi: po co? Ano po to, żeby sobie
pogawędzić z kimś z drugiego krańca lasu, czy widzi tam jakieś ładne borowiki, bo tutaj to wszystkie ślimaki zżarły. Analiza obecnie skatalogowanych języków
gwizdanych wskazuje ich występowanie głównie w odizolowanych miejscach – na wyspach,
w górach, w dżunglach. Wykorzystuje się je w trakcie polowań (okazuje się, że o
ile ludzka mowa zwierzęta płoszy, tak melodyjny gwizd nie robi na nich specjalnego
wrażenia), międzypasterskich konsultacji w temacie przemieszczania stada, do publicznych ogłoszeń czy zwykłych pogaduszek między osobami, które muszą
siedzieć daleko, a im się nudzi. I w tej roli gwizdy spisują się znakomicie. Po
pierwsze, nie męczą. Wrzasnąć można maksymalnie na 100 decybeli i po chwili
stracić głos, gwizd na pełnym gwizdku to 120db bez specjalnego wysiłku. Po
drugie, przy dobrych warunkach mogą się nieść na kilka kilometrów i wciąż być
czytelne, podczas gdy wykrzyczane słowa szybko tracą swoją barwę, im dalej się
niosą i odbijają od licznych przeszkód.
Zdecydowanie najbardziej znanym i najsilniej trzymającym się
językiem gwizdanym jest silbo gomero (hiszp. "gomerański gwizd"), który dzięki
wysiłkom włożonym w jego zachowanie miał swoje pięć minut w mediach. La Gomera to jedna z Wysp Kanaryjskich, gdzie kolonizatorzy
postanowili nie zrujnować dla odmiany wszystkiego i przejęli od lokalnych język
gwizdany, dopasowując go do hiszpańskiego. Trzymał się całkiem nieźle do czasu
kryzysu ekonomicznego w połowie XX wieku, kiedy nieciekawa sytuacja finansowa
zmusiła wielu do przeprowadzek i zmiany stylu życia. Niedługo potem rolnictwo i
pasterstwo zaczęto postrzegać jako pracę dla ludzi niezbyt lotnych, w związku z
czym klasa średnia nie uczyła swojego potomstwa gwizdanego, żeby ich nie
kojarzono z wieśniactwem. Dodajmy do tego jeszcze rozwój technologii
komunikacyjnej i już można właściwie ostrzyć ołówek do wykreślenia kolejnego
narzecza z listy. Na szczęście w 1999 władze zarządziły gwizdanie w szkole jako
przedmiot obowiązkowy i to był jeden z pierwszych kroków do odzyskania dawnej
świetności. Jak wykazał raport UNESCO, obecnie wszyscy mieszkańcy La Gomera
rozumieją silbo, ale posługiwać się nim potrafią tylko urodzeni przed 1950, bo mogli
się go jeszcze uczyć w domu bez robienia siary i pokolenie, które już załapało się na
naukę w szkole – głupia moda okradła pechowców urodzonych między 1950 a 1980 z
tej wyjątkowej umiejętności. Silbo
gomero zostało wpisane w 2009 przez UNESCO na listę niematerialnego dziedzictwa
kulturowego.
Rzeźba "El árbol que silba y canta" ("Drzewo, które gwiżdże i śpiewa") znajduje się w logo organizacji Cultural and Research Association of Silbo Canario, która w ramach promocji języka m.in. stworzyła aplikację Yo Silbo.
Piosenka "Silbo" autorstwa francuskiego muzyka Féloche.
Współczesne media znacznie przyczyniły się do próby
uciszenia silbo raz a dobrze, dzisiaj pomagają mu rozbrzmiewać jeszcze dalej.
Jeżeli znacie hiszpański, możecie spróbować darmowej aplikacji Yo Silbo wspierającej w
nauce gwizdanego. Wspierającej, bo do czystego studiowania od zera się nie
nadaje – zdjęcia układu palców niewiele mówią, ściany tekstu nie pomagają,
brakuje ilustracji czy filmików. Co jest ciekawe, to nagrania konkretnych fraz
(chociażby słynne cytaty filmowe – wygwizdany „Jestem Bond, James Bond”
wprowadził w moje życie nową jakość) oraz generator zdań.
Dzieciaczki uczące się gwizdać.
Jeżeli Wyspy Kanaryjskie to dla was ciut za daleko, to
wiedzcie, że są ludzie gwiżdżący na wszystko znacznie bliżej, niż myślicie –
chociażby grecka wioska Antia, francuskie Aas w Pirenejach czy tureckie Kuşköy
(które dzięki gwizdanemu zawdzięcza swoją nazwę – „ptasia wioska”). Najwięcej
gwiżdże się jednak w Meksyku, w Ameryce Południowej, w Afryce i na Nowej
Gwinei.
Reportaż telewizyjny (ok. 5 minut) pokazujący rodzinę z Kuşköy posługującą się biegle gwizdanym.
„Zjadają oni węże, jaszczurki i inne tego rodzaju płazy, a
posługują się mową niepodobną do żadnej innej, tylko do brzęczenia nietoperzy”,
pisze w temacie „etiopskich troglodytów” Herodot w „Dziejach”. Chociaż języki
gwizdane obecne są od czasów starożytnych i stosowała je niejedna społeczność,
niemal w ogóle nie zwracała uwagi lingwistów. Przez bardzo długi okres czasu
sądzono, że jest ich na całym świecie może z 12 - w ciągu ostatnich 15 lat
badacze poszerzyli tę grupę do 70 i pewnie jeszcze urośnie. Na dzień dzisiejszy
dopiero co powstają projekty nie tylko badające języki gwizdane, ale też ich
wpływ na mózg – już pierwsze badania sygnalizują, że mogą nam wiele namieszać w
dotychczasowych teoriach, jak uczymy się języków. Tak więc myjcie często uszy,
bo zapewniam was, że za jakiś czas niejedno o
gwizdaniu usłyszmy.