piątek, 25 października 2013

No i czemu tak buczysz, czyli...

...daj buzi, kwiatuszku!

 Jaki jest koliber, każdy widzi - małe toto, kolorowe i kochane, i niemal wszędzie nazywa się tak samo. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od jednego z języków karaibskich, którą to następnie rozprzestrzenili Hiszpanie. Colibrí - no ładnie brzmi, ciężko się przyczepić, choć istnieją co najmniej dwie nazwy, które bardziej postawiły na wyobraźnię.

 Hummingbird - tak to anglojęzyczni wołają na te cudeńka, co niezdarnie można tłumaczyć jako "buczący ptak". Hum to jest buczeć, szumieć, szmerać, ale także nucić, przy czym to nucenie to takie bardziej murmurando. I tego ostatniego w przypadku opisu kolibra bym się trzymała.

 Więcej poezji odnaleźli w sobie Portugalczycy. Na równi z określeniem colibri funkcjonuje
bowiem beija-flor, czyli "całuje kwiat".
 No przesłodkie.
 Portugalska wikipedia podaje także określenia chupa-flor (ssie kwiat) czy pica-flor (szczypie, tyka, trąca...).

 Na koniec ciekawostka: Aztekowie wierzyli, że po śmierci wojownicy powracali na ziemię pod postacią kolibrów. Nie wiem, dlaczego broczący krwią wojak skojarzony został z tymi delikatnymi, wręcz pociesznymi stworzeniami, ale dobra tam.

 Z wyrazami szacunku
 Kazik


sobota, 5 października 2013

Niech doba ma więcej godzin!, czyli...

...hobby musi na jakiś czas przenieść się do budy.

To będzie pracowity rok i nauka zaczęła się pełną parą. Niestety, w związku z tym, moje językowe hobbiątko przechodzi w stan hibernacji - dla dobra sprawy. Niby jak coś się bardzo kocha, to się zawsze wygospodaruje trochę czasu, ale chwilowo siedzę od rana do wieczora na zajęciach, a w bibliotece to już praktycznie mieszkam i śpiwór pod szafką z literaturą polską rozłożyłam, i nie wyobrażam sobie, by jeszcze na bieżąco języki powtarzać...

Ale jest wszak wyjątek, i to nie lada jaki!


 Miałam to szczęście uczęszczać na darmowy kurs hindi sponsorowany przez ambasadę, niech im Bóg wynagrodzi w tym, co ambasadorociątka lubią najbardziej. Kontynuuję naukę na poziomie zaawansowanym z nowym nauczycielem - bardzo sympatyczny gość, który się tak tym wszystkim przejmuje, jakbyśmy mu za to płacili.
 Poprzednie zajęcia były bardzo przyjemne i dość lajtowe. Spotykaliśmy się późnym piątkiem i na luzie rozwieszaliśmy sobie kolejne literki dewanagari jak pranie. Nowy prowadzący ma ambitny i wycieńczający program, i stara się wycisnąć z naszych materiałów, ile się da. Bardzo to wszystko piękne, motywujące i ładne, gdyby nie to, że z półtorej godziny tygodniowo zrobiło się pięć godzin (!), po połowie we wtorek i czwartek, plus praca domowa z materiałów umiejscowionych na koncie grupy. Nawet, jak będę tam tylko chodzić i ładnie wyglądać, to mnóstwo się nauczę drogą bierną. O ile nie umrę do tego czasu z wyczerpania, czego postaram się uniknąć.

I pomyśleć, że końcem wakacji wypożyczyłam podręcznik do perskiego i kursik alfabetu arabskiego. Doszłam do połowy liter i opanowałam podstawy podstaw, mam nadzieję, że mi to nie wyparuje do następnej sesji z tym pięknym językiem. Nic to, pozostaje mi się cieszyć moim hindi, tym bardziej, że darmowym! I nie mam weksli do zapłacenia, i żyję! Pan Bóg jest dobry.

Z wyrazami szacunku
Kazik

PS Dzisiaj widziałam ofertę promocyjną SOUL - szkoły językowej zajmującej się w Krakowie nauką rzadko w Polsce wykładanych języków. Fiński dalej drogi, ale jak zobaczyłam obniżkę na szwedzki, to mi mało serce z żalu nie pękło, bo mnie stać, zaskórniki mam!
Ale muszę być twarda!
Bede!
No, to spieprzam!