środa, 22 kwietnia 2015

Szach-mat rydwanem, frajerze!, czyli...

... o szachach po chińsku słów kilka.

[Notka dedykowana jest Raptorowi, studentce sinologii w stolicy naszego pięknego kraju, która pochyliła się nad jakością merytoryczną tego wpisu. Bardzo dziękuję jej za uwagi i poświęcony czas (bo temat długo za mną chodził, więc co rusz dopytywałam się na zaś jakiś drobiazgów), a Was proszę, żebyście pomyśleli o niej ciepło i z respektem - Raptor dostała właśnie stypendium na wyjazd do Chin i będzie się przez rok bujać w Nankinie. Zasłużyła!]

Ach, szachy. Bezkrwawa, elegancka wojenka na drewnianej planszy pozwalająca poczuć się jak prawdziwy generał, minus zwłoki niewinnych, zniszczone życia i medale. 


W szachy nauczył mnie grać mój dziadziu, mamiąc mnie wizją pięćdziesięciu złotych w wypadku wygranej (figa z makiem, zawsze dostawałam bęcki - widać grał znaczonymi), on też zapisał mnie na dwa kółka (oba się rozleciały) i wręczył pierwszy podręcznik do nauki gry. Piękne wspomnienia. Dziś, niestety, w szachy gram tylko z komputerem, lubię też rozwiązywać problemy szachowe (jak jakieś macie, to się podzielcie, wbrew pozorom trudno je znaleźć!). Jest to rozrywka przyjemna, spokojna, ćwicząca koncentrację i dobrze się przy niej wychodzi na zdjęciach. Nawet (zwłaszcza?), jak są to szachy rozbierane.

Dzisiaj jednak odłóżmy europejską wersję na półkę i przyjrzyjmy się pod względem lingwistycznym jego wschodniemu odpowiednikowi - 象棋 Xiàngqí, czyli szachom chińskim. 

 
Plansza i piony do Xiàngqí
Jeżeli jakoś niemrawo ostatnio idą Wam partyjki w Klubie Dżentelmena i Damy, zwycięstwa nie przynoszą już takiej intelektualnej satysfakcji, a niegdyś zaskakujące posunięcia lorda Berkeleya stały się nużące i przewidywalne, to serdecznie polecam spróbować Xiàngqí - forma podobna, a nowe figury i zasady z pewnością dostarczą zabawy przez urozmaicenie. 
Jak widzicie, plansza powyżej ma dwa elementy, z którymi nie spotkamy się w europejskiej wersji - pierwszym z nich jest pas ją przecinający. To rzeka Czu (楚河, patrz lewa strona planszy), której nie mogą przekraczać słonie, zaś dzielni piechurzy po przedarciu się przez nią uczą się nowego ruchu. Te dwa kwadraty po przeciwnych stronach to pałace (gōng), w których urzęduje królogenerał z doradcostrażnikami, żaden z nich nie może opuścić swojej siedziby, w przeciwieństwie do europejskiego króla, któremu jak się zachce, to może sobie dostojnym krokiem oglądać włości swoje i nieswoje na całej planszy. Kogo zainteresował temat, zachęcam do zapoznania się z zasadami, my przejdziemy do pionów. 

Jeżeli przyjrzycie się powyższej ilustracji, zauważycie, że nie wszystkie znaki pionków czarnych odpowiadają czerwonym. Co u licha? Dla urozmaicenia zabawy każda strona ma różne figury? Heh, tak jakby. Z tego co widzę, powyższa wersja i tak jest uproszczona, jednak w oryginalnej większość tych samych figur brzmi niemal tak samo, choć różnią się zapisem, a znaczenia pozostają podobne. Oznacza to, że nim zaczniecie zabawę, musicie wpierw jako-tako zapamiętać dwa zestawy różnych znaków, żeby ogarnąć, co się właściwie dzieje na planszy. Można trafić na wersje, w których piony oznaczone są obrazkami lub przybierają postać figurek, jednak jest ich stosunkowo mało, trudno do dostania, wszelkie aplikacje też trzymają się standardowej wersji i nie marudźcie. 

Legenda: znak tradycyjny/znak uproszczony 

1. / shuài  -  將 /  将 jiàng, czyli "marszałek" (choć bez kontekstu militarnego znaczy "przystojny") i "generał". 
Jednocześnie najważniejsze i najbardziej bezużyteczne piony w grze - rozgrywka kończy się wraz z zaszachowaniem któregoś z nich, nie mogą wyjść z pałacu, więc owszem, biją po pionowych i poziomych liniach, ale tylko tych, co weszli im na teren prywatny. Szefowie wrogich wojsk nie znoszą się tak bardzo, że nie mogą stać w tej samej linii, chyba, że inny pion stoi pośrodku i zasłania im widok na siebie.

2.  / - 車 / 车, wszystkie czytać chē, czyli "rydwan wojenny". Współcześnie zarówno tradycyjny, jak i uproszczony znak oznacza "samochód". Porusza się jak wieża w naszych szachach.


Jeden z sześciu rydwanów wydobyty na wykopaliskach w Yin. Dla ciekawych, więcej do poczytania TU.
 3. - 砲, formy uproszczone równają się tradycyjnym, czyta się tak samo: pào, przy czym pierwszy znak oznacza "armata", drugi - "katapulta". Jedna z ciekawszych nowinek, gdyż przemieszcza się jak rydwan, ale by zbić wrogiego piona, musi stać pomiędzy nimi inna figura, którą  armata przeskakuje. 


4.   / - 馬 / 马, formę uproszczoną czytać jako mǎ, czyli "rycerz" i "koń", przy czym współcześnie znak 傌 znaczy "ochrzaniać, wyzywać". Kuń jak to kuń, najpierw przemiesza się po prostej na sąsiednie pole, następnie o jedno pole po skosie. Jest to o tyle ważne, że w przeciwieństwie do naszego skoczka, 马 nie kangur i nie może przekicać nad torującymi mu drogę pionami. Zablokowanie tego piona nazywa się 蹩馬腿 bié tuǐ, czyli, hm, "okulawieniem końskiej nogi". 

5. - , oba znaki jako xiàng - "minister" i "słoń" (chiński jest dziwny, więc oba znaki mogą być odczytywane współcześnie jako "portret" lub "wygląd"). Nasz słoń bojowy to długonogie stworzenie, toteż przemieszcza się aż dwa pola na ukos. Niestety, choć brzmi imponująco, słonie są ograniczone do jednej połowy planszy, jako że nie mogą przekraczać rzeki. To znaczne zawężenie pola manewru sprawia, że ten pion stosunkowo szybko zostaje zablokowany. Pewnie dlatego ma wartość ledwo dwóch punktów (dla porównania: armata jest warta pięciu punktów, wieża - dziewięciu, żołnierz-nowicujsz - jednego). 

6. - 士, oba jako shì, "oficer" i "doradca", stoją po lewicy i prawicy każdego generała i są równie przydatni jak oni - siedzą w pałacu i mogą się przemieszczać tylko jedno pole na ukos. Się nabiegają...

7. bīng - , "żołnierz" i "szeregowiec", nasze mięso armatnie. Nowicjusze ograniczeni są do jednego ruchu do przodu, jednak weterani, którzy przekroczyli rzekę i znajdują się na terenie wroga, zyskują możliwość bicia i poruszania się o jedno pole na lewo i prawo. Niestety, kto się urodził żołnierzem, ten nim zostanie - po dotarciu do krawędzi pion nie zmienia statusu. Smutne i życiowe.

BONUS
1. Co, za dużo trzeba myśleć? Ciągnie się ta wojenka niewiadomo ile? Brakuje Wam tego dreszczyka niepewności, zdania się na ślepy los? Zróbcie rewolucję, wywalcie pionki na drugą stronę i zagrajcie w Banqi, znane też jako 暗棋 àn ("ukryte szachy", "szachy w ciemności") lub 盲棋 máng ("ślepe szachy"). W tej wersji na jednej połowie planszy do Xiàngqí kładziemy losowo wszystkie piony, tyle że odwrócone znakami do dołu. Są trzy rodzaje ruchów: odsłonięcie piona, przemieszczanie i bicie. Zależnie od wersji, w pionkach liczą się tylko kolory, bo wszystkie poruszają się tak samo, albo ruchy poszczególnych figur są przekopiowane z Xiàngqí i lekko zmodyfikowane na potrzeby gry, tudzież ustala się, które piony mogą być bite przez które figury (np. w tajwańskiej wersji katapulty nie mogą zbić żołnierzy, a żołnierze jako jedyni mogą pojmać generałów). 

Banqi, tutaj z niewiadomych powodów rozgrywane na planszy przedzielonej pionowo, miast poziomo, przez co rzeka niepotrzebnie zawadza.

2. Koreańskim wariantem Xiàngqí jest Janggi 장기. Podstawową różnicą jest brak rzeki, dzięki czemu żołnierze mają na starcie możliwość przemieszczania się na boki, zaś słonie stają się maszynami zagłady siejącymi zniszczenie jak rozwścieczone olifanty. W Południowej Korei zmienia się też nazwa generałów na hàn i 楚 chŭ. Jest to historyczne odniesienie do chińskiego Okresu Walczących Królestw, kiedy to m.in. dwa państwa Han i Chu walczyły o dominację. W Północnej Korei generałowie mają te same znaki, co piony chińskie.

I jak, zachęceni choć ciupinkę? To bardzo przyjemna forma spędzania wspólnie czasu, na spokojnie, bez pośpiechu, najlepiej delektując się ładną pogodą w parku. Już nie mówiąc o tym, że łączy przyjemne z pożytecznym - gra w szachy poprawia pamięć, ćwiczy koncentrację, uczy analizy, zmusza do roboty obie półkule mózgowe, a także poprawia szybkość czytania. To jak, partyjkę?


Z wyrazami szacunku
Kazik

niedziela, 19 kwietnia 2015

Noc Języków, czyli...

... mini-konwent dla poliglotów.

Noc Muzeów, Noc Teatrów, Noc Naukowców, Noc Jazzu... nie do wiary, ale ludziom faktycznie chce się zwlec z domu i nie spać, bo chcą kultury sobie trochę zobaczyć. I to nie jakiejś garstce dziwaków bez telewizora cierpiących na bezsenność, tylko naprawdę masa ludzi stwierdza: "muzeum guzików z pętelką otwarte o drugiej w nocy?! o rety, muszę tam być, z całą rodziną!" - widzieliście te dzikie tłumy na warszawskiej edycji Nocy Muzeów?

"U nas chodzi się z księżycem w butonierce", śpiewają pewne dwa Krakusy, i coś w tym jest, bo w Krakowie Nocy i Nocek jest niewiele mniej, niż Dni. A w tym kulturowym kalendarzu lunarnym dopisano jeszcze Noc Języków - w sobotę (19.04) odbyła się już VI edycja.

Pewnie się zastanawiacie, jak to może wyglądać - co, przyłażą te poligloty i oglądają truchła wymarłych języków w gablotach? Odbywa się pogadanka o szmuglowaniu książek do nauki, których nie można nigdzie dostać? Rozkładają się stoiska z breloczkami z pierwszymi literami obcych alfabetów? Heh, chciałabym.

Noc Języków to jednak jeszcze niewielka impreza, ale prężnie się rozwijająca. Głównym członem spotkania są mini-panele. Są cztery sesje, w trakcie których odbywa się jednocześnie ok. osiem wykładów poświęconych danemu językowi, trwające niecałe pół godziny. Od pomysłowości prowadzących (którymi są osoby związane z akademickim środowiskiem filologicznym, tak więc merytoryczny aspekt spoko-loko) zależy, co uda im się przekazać w tak krótkim czasie - zazwyczaj posłuchacie wymowy, nauczycie się paru podstawowych zwrotów i poznacie kilka ciekawostek. Nieraz się zdarza, że prowadzący puszcza po sali przekąski z danego regionu albo zakłada tradycyjny strój. Same języki? Do wyboru, do koloru: w tym roku urdu, tamilski, hindi, japoński, esperanto, chiński, islandzki, koreański, bengalski, arabski, włoski, majański, sanskryt, indonezyjski, telugu, marathi, portugalski, hebrajski, perski, rosyjski, turecki, awestyjski, rumuński, jidysz, kazachski, ufff! Już wiem, co czują nieszczęśni uczestnicy konwentów, którzy nie mogą się rozerwać na trzy panele w tym samym czasie... Zamieszczam krótką relację z mojego wyjścia w tym roku, co by Wam dać jako takie pojęcie, jak to wygląda.

Trudne decyzje same się nie podejmą, na pierwszy ogień poszłam na chiński. Świetny początek, bo prowadząca zdecydowała się pomysłowo wykorzystać specyfikę języka i zapoznała nas z konstrukcją znaków - było ćwiczenie ze zgadywaniem słów, rozszyfrowanie nowego znaczenia połączonych znaków*, znajdywanie podobieństw między znaczeniem a kształtem, chętni mieli okazję spróbować zapisać na tablicy co bardziej skomplikowany znak (tu się pochwalę, że mnie pochwalono, że mój bazgroł byłby jak najbardziej zrozumiały dla Chińczyka, muj jej, jaka ja jestem łasa na komplementy ^^), dostaliśmy na pożegnanie kserówkę-szlaczki z nowymi słowami do poćwiczenia. Jeżeli ktoś szedł z nadzieją na przekonanie się do tego języka, to jestem pewna, że po powrocie do domu zaczął szukać stron do nauki.

* - sądząc po reakcji publiczności, najwięcej entuzjazmu wywołało połączenie mián (cząstkowy znak oznaczający "dach") z shǐ ("świnia"), co daje nam jiā - czyli "dom". Kiedy to się chwilę pomyśli, jak to drzewiej mieszkano, to ma to w sumie znacznie więcej sensu.

Następnie wygrał tamilski, który prowadziła bardzo energiczna i po prostu prześliczna doktorantka. Bardzo przyjemny standard, fragment piosenki i krótka nauka wymowy na podstawowych zwrotach z ciekawostkami i wykazaniem paru cech języka. Tamilskim mówi prawie 70 milionów ludzi w takich pięknych miejscach jak Cejlon, Sri Lanka czy Singapur, a alfabet miły dla oka - warto się zapoznać w wolnej chwili. 

Tablica w czterech językach: angielskim, chińskim, tamilskim i malajskim.
 Pozostając w temacie okołoindyjskim, ruszyłam na telugu, i tu niestety miałam mniej szczęścia. Jakkolwiek prowadząca była sympatyczna i otwarta na sugestie, nie miała pomysłu, jak zaprezentować tak bogaty język z tak długą historią w trakcie nędznych dwudziestu minut - obejrzeliśmy animację z alfabetem, wysłuchaliśmy fragmentu piosenki i zapisaliśmy nasze imiona po ichniejszemu. Co ciekawe, użytkownicy tego języka - jeżeli wierzyć statystykom - są najbardziej zapalonymi kinomanami w Indiach (a to nie byle osiągnięcie w kraju, w którym główną rozrywką są filmowe seanse). No i z plusów, to poznałam dziewczynę, która samodzielnie uczy się hindi, więc momentalnie wciągnęłam ją do naszej sekty na Koronie - jeżeli to czytasz, to z jednej strony pozdrawiam, a z drugiej przepraszam, że tak bredziłam, akurat się napatoczyłaś na mój atak gorączki (tak, moi mili, jestem bezrozumną flądrą i polazłam na tę imprezę mimo choroby, egoistycznie zarażać innych).

Na sam koniec padło na islandzki, i nie zgadniecie, kto prowadził wykład - Marta Bartoszek! Osoba, na której nazwisko trudno nie trafić, jeżeli interesujecie się materiałami do narzecza Islandii. Prowadzi Centrum Języka Islandzkiego zajmujące się kursami i tłumaczeniami, jest m.in. współautorką dwóch słowników i autorką fiszek islandzkich Edgara. I ta sława osobiście podała mi kserówkę!, rety, aż żałuję, że nie miałam książki na autograf! W każdym razie, na całe szczęście okazała się prowadzącą charyzmatyczną i z poczuciem humoru (i do tego miała ładny sweter). Przećwiczyliśmy wymowę, poznaliśmy takie słówka jak tölva - komputer, będący miksem słów tala (liczba) i völva (wróżbitka), bardzo poetyckie (niektóre blogi islandzkie tala tłumaczą w tym kontekście jako "mówić", ale to nie ma za bardzo sensu) czy snjallsímastýrikerfismarkaðurinn - czyli... cholera wie co, coś w stylu "firmy zajmującej się systemami operacyjnymi dla urządzeń mobilnych", ponoć to bydle spokojnie sobie stało w normalnym artykule w normalnej gazecie. Dowiedzieliśmy się, jak wymawiać też tę nieszczęsną nazwę wulkanu Eyjafjallajökull, którego wymowa przysporzyła więcej kłopotu dziennikarzom, niż sam pył komukolwiek. Spotkanie było świetne, ludzi mnóstwo i do cukierków z Islandii dopchali się tylko siedzący najbliżej miseczki.

Niewątpliwie wielu uczestników bierze udział w imprezie przede wszystkim ze względu na samo losowanie - przyjdźcie punktualnie, przy wejściu odbierzcie los, wrzućcie do koszyka i czekajcie cierpliwie w tłumie, a nuż to właśnie wy wygracie książki do nauki hindi i chińskiego, darmowy kurs w JCJ języka niebędącego angielskim albo wyjazd do Szwecji z kursem esperanto?

Poza tym jest specjalna salka, w której wolontariusze chętnie zapiszą Wasze imiona obcymi alfabetami, a po części właściwej odbywa się koncert piosenek zagranicznych, krótkie konwersacje w wybranym narzeczu z native speakerami oraz większe wykłady, w tym roku z Arturem Zwolskim i Marią Majerczak. Niestety, nic wam więcej nie powiem w tym temacie, bo czułam się naprawdę kijowo i zwlekłam się półprzytomna do chałupy, wygrzewać się i cierpieć.

Krakowskich czytelników bardzo przepraszam za notkę po fakcie - sama zapomniałam, że to już i mało co bym całej imprezy nie przegapiła. Cieszę się, że Noc Języków się rozwija i z roku na rok staje się coraz bardziej popularna, i mam nadzieję, że i wy zasilicie szeregi na kolejnych edycjach. Impreza jest mała, ale to dobra okazja, by natknąć się na nerdów takich jak wy czy odkryć nową miłość językową. Tylko proszę, jeżeli idziecie na losowanie, to słuchajcie do końca, a nie odwracajcie się na pięcie sekundę po tym, jak wylosują ostatniego szczęśliwca, zdążycie na kolejne punkty programu, spokojnie - a już na pewno nie bądźcie jak ten burak, który zrobił awanturę jednemu z organizatorów, że on kuponu żadnego nie dostał i skandal, organizatorzy są tacy i śmacy, losowanie trzeba powtórzyć...

Próbowałam znaleźć Noce Językowe w innych miastach, ale wydaje się, że na razie jest to tylko krakowska rzecz. A może nie? Czy znacie podobne spotkania organizowane poza stolicą Małopolski?


Z wyrazami szacunku
Kazik

czwartek, 16 kwietnia 2015

Miesiąc perły, czyli...

...miesiące po fińsku.

Nie przepadam za nauką nazw miesięcy. Niby fakt, że często mają jedno źródło ułatwia życie, gdy idzie o bierne tłumaczenie, z drugiej stronu - gdy trzeba się ich samemu nauczyć, podobieństwo zaczyna się zlewać i robi się mnóstwo małych przekręceń. No ale oczywiście ten problem nie dotyczy hipsterskiego fińskiego. Fińskie miesiące po krótkim riserczu łatwo opanować, bo po pierwsze - wszystkie kończą się na kuu oznaczające "księżyc/miesiąc", a po drugie - ich pierwsze człony to wyrazy wyraźnie kojarzące się z danym okresem. Zresztą, sami zobaczycie.

Jednak chwilowo krótki przerywnik, zanim wygrzebiecie z plecaków swoje kalendarzyki. Na stronie Siida - Sami Museum poświęconego kulturze Samów (ludu zamieszkującego Laponię, czyli północne tereny Norwegii, Finlandii, Rosji oraz Szwecji) znalazłam informację, że "kuu" to także regionalne określenie tłuszczu renifera.
Swoją drogą, z ubitego renifera nic się nie marnowało - natychmiast gotowano mięso z grzbietu i język oraz smażono na patykach podzieloną na kawałki wątrobę (polecam ten pomysł na przekąskę na kolejne ognisko, ile można żreć kiełbasę). Mięso suszono bądź mrożono, kości szły na zupę, krew zbierano i przechowywano w reniferzym żołądku. Zdziwiło mnie nieco, że renifery dojono tylko w jesieni, ale nie doszłam do informacji, dlaczego.

Dobra, do rzeczy.

1. Styczeń - taamikuu
Na początku będzie podchwytliwie. Współcześnie taami to "dąb", jednak dawniej było to słowo na "środek", "centrum". Styczeń jednocześnie kończy i rozpoczyna rok, więc jest swego rodzaju jego osią... Wiele osób kombinuje ze współczesnym znaczeniem i dopisuje teorię, że w styczniu ścinano dęby na opał, ale to taka sama ludowa etymologia, jak Częstochowa, co znika co chwila za górami.

2. Luty - helmikuu 
Bardzo poetycko - "miesiąc perły", tylko co to do cholery znaczy. Najprawdopodobniej chodzi o miłe dla oka zjawisko, kiedy to śniegi nieco na gałęziach topnieją i szybko ponownie zamarzają, tworząc zamrożone krople faktycznie wyglądające jak lodowe perły.

3. Marzec - maaliskuu
Maa samo w sobie oznacza "ziemię", jednak nazwa miesiąca to skrócona wersja maallinen kuu - "ziemnego miesiąca", kiedy to wreszcie śniegi nieco odpuszczają i można tu i ówdzie zobaczyć kawałek pola.

4. Kwiecień - huhtikuu
Oh boy. Nie mam pojęcia, czy mamy na to odpowiednik w języku polskim - huhta to czasownik oznaczający oczyszczanie i wypalanie terenu przeznaczonego na uprawę. Nie znam się na rolnictwie jakimkolwiek, a tym bardziej fińskim, więc jeśli ktoś coś kojarzy z terminologii związanej z  wiosennymi porządkami na polskiej wsi, niech da znać.

5. Maj - toukokuu
Uff, wreszcie z górki - touko to siew, a także imię męskie.
BONUS: Jeżeli wstukacie w Google Grafika samo "touko", wyskoczą Wam tylko fanarty z bohaterką "Pokemon: Black & White" (w angielskiej wersji ochrzczona Hildą). Jeżeli dodacie "finnish", zostaniecie zalani gejowskimi rysunkami niejakiego Touko Laaksonena, znanego bardziej jako Tom of Finland - rysownika specjalizującego się w homoerotycznych ilustracjach, których bohaterowie (jeżeli coś już na sobie mają) ubrani są w charakterystyczną, skórzaną kurtkę i czarne spodnie.
Nie wiem, co trzeba wpisać, żeby zobaczyć, jak ktoś obsiewa pole.

6. Czerwiec - kesäkuu
Ponownie zaskoczenie - kesä oznacza "lato", jednak dawniej na tę najwspanialszą z pór roku istniały dwa określenia: suvi i kesä właśnie, przy czym to drugie częściej było używane w znaczeniu pola uprawnego. Z biegiem czasu kesä wyparło suvi, które dziś jest regionalizmem i niezbyt popularnym imieniem żeńskim.

7. Lipiec - heinäkuu
Tu na szczęście bez komplikacji -  heinä to po prostu "siano". Z przyjemnością donoszę, że dalej będzie już tylko z górki.

8. Sierpień - elokuu
I tu obeszło się bez podstępów: elo to stara nazwa na "plony".

9. Wrzesień - syyskuu
Przestarzałe określenie jesieni, która współcześnie nosi nazwę syksy. Tu się nie bardzo popisali kreatywnością.

10. Październik - lokakuu
Połowa jesieni, robi się szkaradnie, zimno i deszczowo, a świat zaczyna tonąć w loka - błocie.

11. Listopad - marraskuu
Tutaj wyłazi coś bardzo fińskiego, czyli narodowy pesymizm. Marras to archaiczna, poetycka nazwa śmierci. Ja rozumiem, że patrzenie, jak wszystko szarzeje i obumiera jest przygnębiające, ale dajcie spokój - wyobrażacie sobie, żeby po październiku przychodził liściośmierć? Albo wszystkopadło?
Choć pewnie niejeden fiński metal zaciesza, że obchodzi urodziny w Śmierciomiesiącu. Niech ma.

12. Grudzień - joulukuu
Zanim chrześcijaństwo przywędrowało do Finlandii jak zwykle uszczęśliwiać na siłę, grudzień to był po prostu talvikuu - miesiąc zimy i wszyscy byli zadowoleni. Wraz z nową religią przyszły i obchody Bożego Narodzenia, w Finlandii znane jako Joulu. Jest to też nazwa funkcjonująca jako nasz "świąteczny", "bożenarodzeniowy", i jest przyczepiany do czego tylko się da, a ma choć minimalny związek ze Świętami - jouluolut jest piwo sprzedawane w tym okresie, joulupukki jest kozo-Mikołaj przynoszący prezenty, joulusuklaa jest wypaśna czekolada na prezent, wszystko, wszystko, WSZYSTKO w tym czasie dostaje "joulu" jako przedrostek, to i z rozpędu cały miesiąc tak przemianowali. 
Same fińskie nazwy świąteczne i kozo-Mikołaj to temat na odrębną notkę i opowiemy o nich innym razem. 

BONUS: PIĘĆ MINUT GŁASKANIA I DRAPANIA ZA UCHEM EGO KAZIKA
Kochani! Widzę, że zbieracie się już do wyjścia, ale proszę, zostańcie jeszcze chwilkę i wraz ze mną pocieszcie się moim małym sukcesem. Otóż uprzejmie donoszę, że wreszcie udało mi się zebrać na Duolingo ponad dziesięć tysięcy punktów! 


Przede mną jeszcze mnóstwo pracy, ale cieszę się, że ciągle idę do przodu, choć sprawa czasem wygląda beznadziejnie - wierzę, że pewnego dnia to wszystko przyniesie dobre owoce. A tymczasem...



Z wyrazami szacunku
Kazik