sobota, 12 grudnia 2015

Słowa, słowa, słowa!, czyli...

...dlaczego warto inwestować czas w frekwencję.

Pytanie: ile słów ma język polski? Odpowiedź: w cholerę i jeszcze więcej. "Wielki słownik ortograficzny" pod redakcją Polańskiego liczy jakieś 150 tysięcy haseł, a przecież nie odnotowuje wszystkich wyrazów rynsztokowych, nawijek młodzieży, co bardziej wymyślnego słowotwórstwa, zapożyczeń z egzotycznym rodowodem, socjolektów czy nowinek z technokratycznej przyszłości (słownik w 2003 roku wydano).

Sto pięćdziesiąt tysięcy haseł! Taki jest polski na bogato.

Jeżeli przeglądacie od niechcenia dział z materiałami do nauki języków obcych w księgarniach, to możecie się czasami natknąć na książeczki reklamujące się metodą "1000 słów", obiecujące nauczyć komunikowania się w danym narzeczu dzięki ich poznaniu - zero nudnej gramatyki, a tysiąc słówek, co to jest! Odpowiadam: to jest bzdura z tego samego wora co "mezopotamski w miesiąc", ale bzdura nie biorąca się znikąd.

Wyobraźcie sobie jakąś pomerdaną antyutopię, w której chęć nauczenia się nowego języka jest poważną decyzją wymagającą zgody od Władz, wypełnienia mnóstwa papierków i dobrego humoru przybijacza pieczątek. Żeby nie było za łatwo, nie ma czegoś takiego jak słowniki czy kursy - Władza wręcza wam pakiet A1 zawierający co trzecią stronę z podręcznika do gramatyki i losowo wybrane tysiąc słówek. Jak myślicie, jeżeli nauczycie się tego tysiąca przypadkowo dobranych wyrazów, jak wiele zrozumiecie z przeciętnego artykułu z gazety kupionej na czarnym rynku? Odpowiedź: od 6 do 12%, zależnie do tego, ile daliście w łapę i jak bardzo przydatne słówka dostaliście.

Na szczęście to tylko moja chora wizja świata podbitego przez delfiny i mamy swobodny wybór w doborze wkuwanego słownictwa, i rozsądnie decydujemy się nauczyć tysiąca wyrazów występujących najczęściej w danym języku. Ile procent randomowego tekstu zrozumiemy przy takim zestawie? Odpowiedź: 72%.
WOW, jest różnica!

To jest bardzo dużo procentów i bardzo trzeźwe 72! Głupie tysiąc wyrazów! A co dopiero, gdy nauczymy się dwóch głupich tysięcy!, rozsunąć się, idę się ich uczyć i będę czytać Dostojewskiego i Schopenhauera w oryginale!

Znajomość dwóch tysięcy najpopularniejszych słów danego języka daje nam rozumienie 79,7%. No tak, trzeba jakoś do tych 100% dojść, gdzieś te pozostałe wyrazy muszą się zmieścić... Z każdym kolejnym tysiakiem opłacalność coraz niższa: 90% to opanowanie ok. 6000 słów, 95% - 15 000. Szacuje się, że by chycić się tych 99,9% (bo do setki obiecanej w tym modelu nigdy nie dojdziemy...), trzeba poznać 120 tysięcy słów.

Czujecie ten rozmach? Uczymy się tysiąca najczęściej występujących wyrazów i dostajemy 72% rozumienia. Poświęcamy tyle samo czasu, potu i łez na naukę kolejnego tysiąca, i rozumienie tekstu wzrasta o nędzne 10%, takie z dobrą wolą.

Oczywiście, musimy uściślić tu kilka rzeczy.
Po pierwsze, jedna rzecz jest czytać przeciętny artykuł z gazety pisanej dla przeciętnego Nejtiw Spikera, inna - próbować zrozumieć specjalistyczny tekst. Wiele zależy od naszej wiedzy ogólnej, intuicji i zapoznania w danym temacie. Przecież nawet i w ojczystym języku czasem nie rozumiemy wszystkich słów (a na pewno nie znamy ich słownikowej definicji!), a mimo to intuicyjnie rozumiemy przekaz w kontekście.
Po drugie, to, że znamy 72% występujących w tekście wyrazów nie znaczy, że je rozumiemy. Ja mogę wiedzieć, co osobno jest "drzeć", "z", "kimś", "koty", ale kompletnie nie pojmować, o co chodzi, gdy złożę je do kupy.

Co z tego wynika? Że warto zainwestować w te najczęściej używane tysiąc słów, to zdecydowanie ułatwi początki nauki. Przy czym proszę się nie nabierać na reklamy określające szumnie tę pomoc "metodą", mającą magicznie sprawić, że będziemy się świetnie komunikować (tym bardziej, że mówimy tu o słowie PISANYM, w którym nie dręczy nas sito fonologiczne i rytuały komunikacyjne). Chyba, że przez "naukę języka" rozumiemy "jadę na tydzień do Madrytu i potrzebuję być miłym dla tambylców", to wtedy z takich rozmówek możemy jak najbardziej skorzystać. Bo poza listą słówek najczęściej mają jeszcze zwroty grzecznościowe.



Z wyrazami szacunku
Kazik

niedziela, 6 grudnia 2015

Ho, ho, ho, czy są tu jacyś grzeczni narodowowyzwoleńcy?, czyli...

...wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Niepodległości, Finlandio!

Rok 1323, Szwedzi pytają, czy Finowie mają chwilę, żeby porozmawiać o Jezusie i ta chwila przedłuża się na jakieś prawie pięćset lat. Niemal pięćset lat niebycia na mapach (ewentualnie jako wzmianka, że to część szwedzkiego królestwa), posługiwania się przez elity kulturowe językiem najeźdźcy, oczywiście w sprawach administracyjnych i prawnych Finowie nie mieli nic do gadania. A potem Szwecji nie wyszło i po przegranej z Rosją musiała oddać carowi fińskie tereny. Spod buta pod kolejny but, ale teraz to była inna rozmowa - teraz to był Romantyzm, teraz budziła się w narodach duma z kultury ludu i duch Gustawa unosił się nad wodami. Przez kolejne sto lat Finowie po raz pierwszy odśpiewali publicznie swój hymn, wydali poemat narodowy "Kalevala", pierwszą fińską powieść, masę nowel historycznych, wprowadzili własną walutę (markka), a fińscy architekci i malarze przynieśli ludowi sławę i chwałę na Światowej Wystawie w Paryżu. Sytuacji sprzyjał fakt, że car nie był specjalnie zainteresowany ciemiężeniem ludu, zezwolił na stosunkowo dużą autonomię i zrównał język fiński ze szwedzkim. Montowana przed dziesięciolecia bomba w końcu wybuchła, zapaliwszy się od rosyjskiej rewolucji i tym sposobem w 1917 roku Finlandia stała się niepodległym państwem.

Fun Fact: fiński hymn narodowy "Maamme" ("Nasza ziemia") został napisany po szwedzku i nosił tytuł "Vårt land". Taka karma ludów, których elita przez wieki pisała w obcym języku.

Fińskim obchodom zdecydowanie bliżej do polskiej zadumy i wystawania na zimnie przy grobach, niż amerykańskiemu zasypywaniu nieba fajerwerkami. Jak to w czasie takich świąt, odbywają się pochody i uroczyste msze (narodowymi kościołami w Finlandii są kościół ewangelicki i prawosławny, choć ten drugi ma ledwo-ledwo 1% wyznawców), chóry odśpiewują pieśni patriotyczne, wojsko urządza defilady, odwiedza się groby poległych żołnierzy. Przede wszystkim tych, którzy zginęli w walce ze ZSRR. Z tymi grobami jest taka jeszcze trochę niezręczna sprawa, że niecały rok po uzyskaniu niepodległości wybuchła wojna domowa, Czerwoni (wspierani przez Rosję) kontra Biali (wspierani przez Niemcy). Wygrali ci drudzy i wprowadzili "biały terror", prześladując ledwo co wyswobodzonych obywateli z rozmachem godnym obcego okupanta. Tysiące ludzi zginęło, trafiło do obozów, straciło majątek i rodziny. Ostatni więźniowie zostali zwolnieni w 1927 roku, sprawa odszkodowań i propagandy sympatyzującej z Białymi ciągnęły się do połowy XX wieku. Jest to wciąż bolesne wspomnienie dla Finów i raczej nieprzepracowany problem, o którym 6 grudnia mówi się raczej prywatnie.

Dzień Niepodległości to także Dzień Flagi. Zestaw biało-niebieski jest wszędzie, publiczne instytucje wywieszają flagi, cukiernie serwują smakołyki z lukrem w barwach narodowych. Najczęściej widzi się dwie świeczki zapalane przez Finów w oknach. Mówi się, że mieszkańcy w ten sposób dawali znać ludziom uciekającym przed rosyjskimi władzami, że oferują im schronienie. To mit, ale ładny.

Częsty widok w fińskich oknach.

Ciacha z bloga kulinarnego w barwach narodowych z lwem z fińskiego herbu.
Fińskim odpowiednikiem naszych "Czterech pancernych" czy innych "Jak rozpętałem II wojnę światową" jest "Tuntematon sotilas" ("Nieznany żołnierz"), adaptacja powieści pisarza Väinö Linna. Historia opowiada o walce Finów z Sowietami z perspektywy zwykłych żołnierzy i jest to pierwsza fińska powieść historyczna ukazująca wojnę w realistyczny sposób (autor mocno inspirował się "Na Zachodzie bez zmian", co widać i czuć). W wielu domach puszczany co roku w telewizji i znany na pamięć film ogląda się rodzinnie jednym okiem przy obiedzie.

Okładka najpopularniejszego wydania. 
 Flagi, śmagi, świeczki i patriotyczne wersja "Kevina samego w domu" - to wszystko nic w porównaniu z Linnan Juhlat - Balem Zamkowym. Nazwa myląca, bo bal wyprawia prezydent w swoim Pałacu Prezydenckim. Uroczysta, formalna impreza, na którą sprasza się tłuszczyk śmietanki. Przybywają odznaczeni najważniejszą odznaką militarną, Krzyżem Wolności (oni zresztą wchodzą do pałacu jako pierwsi), członkowie rządu, dyplomaci, arcybiskupi, profesorowie, sędziowie, szychy policyjne i wojskowe oraz poprzedni prezydent (tradycyjnie przybywający ostatni). To oficjalny, niezmienny zestaw, poza tym głowa państwa może zaprosić sportowców, aktorów, filantropów i generalnie ludzi. którzy wyróżnili się w ostatnich latach w ten czy inny pozytywny sposób. No dobra, elity wcinają kanapeczki z kawiorem na imprezie zamkniętej, i co w tym szczególnego?
To jest generalnie bardzo dobre pytanie, bo Finowie z tajemniczych powodów mają po prostu świra na punkcie Balu Zamkowego. YLE (publiczny nadawca radiowo-telewizyjny) ma specjalną stronę odliczającą czas do początku imprezy, Twittera relacjonującego przygotowania w pałacu, kto-zkim-wczym przyszedł jest drobiazgowo odnotowywane w Internecie w uaktualnianych w przeciągu minut relacjach, ludzie na tumblrze na bieżąco wrzucają gify, na FB komentują opinie na gorąco. Na czas transmisji zbiera się rodzina, nierzadko zaprasza się do wspólnego oglądania znajomych i w gronie najbliższych komentuje się garnitury przybyłych profesorów. Emisja Balu Zamkowego bije każdego roku rekordy pod względem oglądalności, a przez kolejny miesiąc ludzie dyskutują o strojach przybyłych, dlaczego tamtego zaproszono a tego nie i czyja sukienka była najładniejsza. Próbowałam to oglądać w zeszłym roku, ale jak się nie jest Fińczykiem/nie zna się tych ludzi, toto jest strasznie nudne...

Zdjęcie z dzbankami na herbatę wrzucone trzy dni temu na Twittera przez człowieka z YLE śledzącego przygotowania do Balu.  
Komplikacja "niezwykłych wydarzeń" z zeszłorocznego Balu. Ludzie siedzą przed telewizorem i patrzą, jak inni ludzie ściskają dłonie pary prezydenckiej. Czasem ktoś komuś przydepnie sukienkę. I TAK PRZEZ PONAD GODZINĘ. 

Prezydent może zaprosić na Bal kogo chce - nawet faceta, który zasłynął z zaprogramowania "Angry Birds". Żona Petera Vesterbacka przyszła na imprezę w sukience zainspirowanej grą. 
Święto Niepodległości to także dobry czas na protesty - gdy oficjalne pochody się kończą, a orkiestra na Balu zaczyna grać, na ulice wychodzą ludzie i mają "ale". Stałym powodem jest protest przeciwko samemu Balowi, na którym państwowe pieniądze marnowane są właściwie na populizm, ostatnio na tapetę wchodzi też temat rosnącego bezrobocia. Uspokajam tych, którym protesty w święta narodowe kojarzą się głównie z fruwającymi cegłówkami i szybami do wymiany - Finowie są znacznie spokojniejsi i protesty przechodzą pokojowo. Wyjątkiem był ten w 2013 roku, kiedy spokojna demonstracja przeciwko Balowi (odbywającego się wyjątkowo poza stolicą) skończyła się demolowaniem pobliskiego otoczenia.
Najbardziej jednak znanym "protestem" jest "bal ubogich", charytatywna impreza zapoczątkowana przez filantropa o imieniu Veikko Hursti (zmarł dziesięć lat temu, ale w jego ślady poszedł syn) słynącego z pomocy bezdomnym i głodnym.

My natomiast mamy Mikołajki, na które dostałam kubeczek od mamusi (cmok!) i butelkę Coca-Coli od pana promującego firmę po blokach. I z tego kubka napiję się dziś za zdrowie Finlandii - pięknego kraju o niezwykłej kulturze i wspaniałym języku. Wszystkiego najlepszego!

Z wyrazami szacunku
Kazik

środa, 11 listopada 2015

Mów do mnie jeszcze!, czyli...

...o tym, jak nie znosimy się odzywać w języku obcym.

Po pierwsze, obniżmy poprzeczkę - jeżeli jesteś dorosły, nie osiągniesz w kwestii wymowy poziomu native speakera. Chyba, że Twoi rodziciele postanowili zawczasu wygimnastykować ci aparat mowy i dręczyć ucho rozróżnianiem ฃ od ค, a do tego poświęcisz na to całe mnóstwów godzin, to być może wtopisz się w miejscowy tłum - tylko po co? Tak długo, jak nie planujesz kariery szpiegowskiej, perfekcyjna wymowa z idealnym akcentowaniem, intonacją że można ją śpiewać i modelowym "h" dźwięcznym nie jest niezbędna w komunikacji, a czasy, w których przyporządkowywano do danej klasy społecznej na podstawie akcentu szczęśliwie minęły. Czy śmieszy Cię obcokrajowiec, co mówi po polsku w melodii swojego ojczystego języka? Czy przestajesz go brać na poważnie, albo traktujesz jak niewykształconego idiotę? No właśnie.

Ale to przecież nie wstyd o brzmienie jest kluczowy, tylko zawartość - początki nauki obcego języka są upokarzające. Jeżeli poziom kompetencji w języku ojczystym to trampolina, a nowe narzecze to znajdujący się kilkadziesiąt metrów niżej basenik, to nagły skok wymaga sporej odwagi. Niby po wylądowaniu w wodzie nic się nie stało, ale Jeżu Słodkowodny, jaka siara, stałem na tej trampolinie i stałem, i tak idiotycznie wymachiwałem kończynami w powietrzu, wszyscy się gapili i pewnie się śmiali, nigdy więcej...

Uczucia hamujące niedzieci przed mówieniem w języku obcym nazywa się fachowo filtrem afektywnym. To przez niego czujemy się jak błazny, kiedy nagle nasze ukochane narzędzie służące do wyrażania siebie ze szwajcarskiego scyzoryka zamienia się w plastikowy nóż z co najwyżej "lubię zwierzęta, mam kota, mój kot ma cztery nogi i jest pomarańczowy". Głupio, nie? No głupio, bo gdyby nie filtr afektywny, uczylibyśmy się znacznie szybciej.

Dorośli mają tę przewagę nad dziećmi, że lepiej znają ludzi i życie. Co znaczy mniej więcej tyle, że nawet przy słabej znajomości języka są w stanie lepiej się komunikować i przy odrobinie dobrej woli prowadzić jako-taką konwersację. Dwie anegdotki: pewien obcokrajowiec nie mogąc znaleźć jajek w markecie, a nie znając na nie słowa zapytał pracownika, gdzie znajdzie "kurze dzieci". Dwie dalekie krewne, jedna znająca tylko polski, druga - francuski, prowadziły dość długą konwersację opartą na "-Piotr ça va? -Ça va! -Asia ça va? - Ça va!". Pan zjadł na kolację jajecznicę, panie miło sobie pogawędziły o rodzinie.

W 1982 badacze Asher i Garcia stwierdzili, że przy nauce zdań połączonych z ruchem (pokazywanie, odgrywanie scenek) dorośli osiągając znacznie lepsze wyniki, niż dzieci - jedynym problemem jest to, że trudno przekonać ich do takiej "infantylnej" nauki. 

Co z tego wynika? Po pierwsze, nie jesteś sam w swoim wstydzie przy mówieniu - to całkowicie naturalne i wszyscy to przechodzimy. Po drugie, 99% osób mających do czynienia z Twoją kulawą wymową nie myśli o Tobie jak o upośledzonym. 99%, bo niemal zawsze znajdzie się jakiś palant, którego niepomiernie bawią cudze (bo przecież nie jego) próby wypowiadania się, ale nie przejmujemy się nim, bo cóż, jest palantem. Po trzecie, żeby przełamać opory, trzeba zacząć mówić, mówić i jeszcze raz mówić. Gadać do siebie, znaleźć sobie sympatycznego partnera językowego, robić ćwiczenia związane z wypowiadaniem się. Nie ma co tego odkładać na później czy łudzić się, że wraz ze wzrostem innych umiejętności językowych ten problem przy okazji zniknie. 

Notkę zakończę ciekawostką: Warchoł-Schlottmann twierdzi, że "wszystkie opory można zmniejszyć poprzez podanie dorosłym alkoholu (już po wypiciu ok. 28 gramów 45% alkoholu ich wymowa znacznie się poprawiła)". Co to za ciekawostka, jak wszyscy to wiedzą, ale przynajmniej teraz możecie się przy tym powoływać na Naukę. 


Z wyrazami szacunku
Kazik



wtorek, 20 października 2015

Ordnung muss sein, czyli...

...puste biurko zwykle jest oznaką ogarnięcia się, panie Einstein.

[Zanim zaczniemy, REKLAMA. Pamiętacie Raptora? Tę laskę, co to pomogła przy notce o chińskich szachach? Końcem końców wzięła i pojechała do tego Nankinu i ma dużo wesołych przygód, które na niebieżąco opisuje na swoim blogu. Mrożące krew w żyłach zmagania z papierkologią, trochę marudzenia, sporo zachwytów, mnóstwo zdjęć pysznego żarcia, polecam!]

Przed początkiem roku akademickiego postanowiłam zrobić porządek. O zgrozo, w papierach. W teczkach. Zeszytach. Przedrzeć się przez te stosy kartek, kserówek, karteluszków. W punkcie kulminacyjnym pokój wyglądał jak punkt ksero na tydzień przed początkiem sesji.

Każdego uczącego się prędzej czy później dopada kryzys. Patrzy człowiek ponuro na zeszyt i zastanawia się, jaką tępą i bezczelną istotą jest, skoro sądził, że samodzielnie nauczy się danego języka. Tyle czasu, tyle ćwiczeń, tyle potu, łez i poświęceń, i nic. Jeszcze sobie na dokładkę trzeba przypomnieć znajomego ze szkoły, który z zajęć na zajęcia wchłaniał po dwa miliony słówek, ach, Siło Wyższa, dlaczego urodziłem się takim językowym młotkiem, jestem Syzyfem patrzącym z zazdrością na wolne orły mówiące językami ludzi i aniołów, prochem mój zeszyt ćwiczeń i w proch się obróci.

A ty po prostu nie widzisz, jakich akrobacji umysłowych potrafisz już dokonać, no bo jak masz widzieć.

Puenta mojej anegdotki o sprzątaniu jest taka, że dotarło do mnie, jak daleko już zaszłam. Po segregacji urosła przede mną papierowa wieża Babel w skali mikro, zbudowana z kartek i kser z ćwiczeniami językowymi. Kaziki Z Przeszłości, że to wam się wszystko chciało! W życiu bym nie przypuszczała, że tyle tego jest pochowanego po teczkach i książkach.

Znalazły się i stare zeszyty. Zagadnienia gramatyczne, które kiedyś wydawały się nie do pokonania jak Mur Maria, teraz przypominają ozdobne płotki z amerykańskich ogródków. Przy porównaniu mojego dzisiejszego hindi z tymi kulfonami próbującymi wyrazić najprostsze słówka mało się nie popłakałam ze szczęścia. Jaki postęp, jaki skok cywilizacyjny!

Z rozwijaniem umiejętności umysłowych jest tak, że trudno zauważyć swoje postępy. Wydaje nam się, że tkwimy w miejscu, że mimo ciężkiej pracy nic się nie zmieniło, zniechęcenie podszyte jest wstydem, bo najwyraźniej jesteśmy mało bystrymi półgłówkami. Dlatego warto założyć sobie teczkę na kolekcjonowanie ćwiczeń, warto po skończeniu zeszytu czy podręcznika zajrzeć do pierwszych lekcji i samemu się przekonać, ile wcześniejszych przeszkód nie stanowi już żadnego problemu. Nagrajcie się, jak czytacie i spróbujcie przeczytać ten sam tekst dwa miesiące później. Fajnym pomysłem jest wysłanie listu do samego siebie, w którym podzielimy się ze swoją przyszłą wersją problemami na dzień dzisiejszy i dobrym słowem. Załóżcie zeszyt, w którym dokładnie co miesiąc będziecie próbować opisać swój dzień, tak sami z siebie, bez zaglądania do pomocy naukowych, by się przekonać, jak to powoli się rozwijacie jako ten kwiat poharatany i ostatni.



Zaczęliśmy od biurka i na nim skończyliśmy - BHP, ludzie! Trzymajcie porządek w miejscu pracy! Czyste biurko sprzyja koncentracji i oszczędza mnóstwo czasu marnowanego na szukanie długopisu zaginionego w akcji. Albo na porządkowanie stert papierów, jakiekolwiek skarby mądrości życiowych by się w nich nie kryły.

Z wyrazami szacunku
Kazik

piątek, 9 października 2015

I edukacja dla wszystkich!, czyli...

...wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Hangulu! Tak, to właśnie dzisiaj w Południowej Korei świętuje się powstanie ichniejszego alfabetu. Poświętujmy i my, bo każda okazja do intelektualnej hulanki jest dobra.


Na początek nieco historii. Dawno, dawno temu Chiny były uprzejme okupować tereny dzisiejszej północnej Korei, w związku z czym do V w. n.e. Koreańczycy pisali w klasycznym chińskim. Czas mijał, chiński pisany mówił swoje, koreański mówiony chciał pisać swoje, co doprowadziło do uformowania hancha / hanja / 한자 / 漢字 - znaków sinokoreańskich, czyli Koreańczycy zaczęli dostosowywać chińskie znaki do wymowy koreańskiej. I od tego momentu zaczął się niewypowiedziany bałagan językowy, utworzyły się trzy odłamy różnorako przerabiające chiński na półtutejszy - jeden skupiał się na dostosowywaniu końcówek gramatycznych i pchał się do pisania oficjalnych dokumentów, drugi przerabiał głównie brzmienie i babrał się w poezji, a trzeci w ogóle nie mógł się zdecydować, o co mu chodzi. Bajzel straszliwy.

I pewnie Koreańczycy nie ogarnialiby systemu jeszcze długi czas, gdyby nie Sejong Wielki, czwarty król w dynastii Joseon, który generalnie ogarniał wszystko. Za swojego panowania wzmocnił wojsko, polepszył stosunki i umocnił handel z Japonią, najechał wyjątkowo upierdliwą wyspę piratów, wspierał rozwój literatury, nauki i technologii, a do tego uważał, że tak mocno zhierarchizowane i podzielone społeczeństwo ssie i na co to komu. Z trudem przepychał politykę "ważne stanowiska dla umiących, a nie dla urodzonych ze srebrnymi pałeczkami w ustach", umożliwił niearystokratom robienie kariery w państwowych instytucjach i zaopiekował się człowiekiem znikąd, Jang Yeong-silem. Yeong był geniuszem, pomysłowym wynalazcą i utalentowanym astronomem. Niestety, był też z nizin społecznych, czego wysoko urodzeni nie mogli znieść, no bo kto to widział żeby jakiś wsiok tak trzaskał matmę słyszałem że jego obliczenia mają wszy i brudno w zeszycie.

Zdecydowanie najważniejszym osiągnięciem Sejonga Wielkiego i największą przysługą oddaną społeczeństwu było wprowadzenie hangulu w 1444 roku. Znaczy, wtedy to się nazywało inaczej, hunminjeongeum, bo współczesną nazwę wprowadzono dopiero w XIX wieku. Tak czy siak, król zlecił założonemu przez siebie naukowemu instytutowi (Hall of Worthies) przygotowanie nowego alfabetu, prostego, łatwego do nauki i odpowiadającego dźwiękom wypowiadanym przez przeciętnego obywatela. Istna rewolucja!

Rozumiecie, że taki obrót sprawy nie spodobał się ówczesnej elicie. Pismo znane tylko przez tych, których było stać na wieloletnie kucie znaków i studiowanie skomplikowanego systemu przestało mieć znaczenie na rzecz zbiorku 24 pstroszków, które mógł ogarnąć byle kto. Z tego powodu nowy alfabet przez wielu był pogardliwie nazywany amgeul (암글 "pismo kobiece"), ahaegeul (아해글 "dziecięce pismo") lub achimgeul (아침글 "poranne pismo", bo takie łatwe, że można się go nauczyć w jeden poranek; właściwie ukuto to na podstawie reklamy jednego z ministrów, który powiedział, że mądry człowiek nauczy się tego pisma w jeden poranek, a głupiemu zajmie to co najwyżej dziesięć dni). Jakkolwiek arystokracja jeszcze przez długi czas upierała się używać hancha (którego zresztą do dziś można się uczyć w szkole), a sto lat później pewien tyran zakazał hangulu, nic już nie mogło powstrzymać zmian.

Dziś Sejong Wielki zdecydowanie prowadzi w koreańskim rankingu na ulubionego władcę - widnieje na jednym z banknotów, wiele instytucji kulturowych nosi jego imię, powstał o nim serial telewizyjny, zaś w 2009 roku w Dzień Hangulu na placu Gwanghwamun w Seulu odsłonięto jego prawie dziesięciometrowy pomnik z brązu, pod którym znajduje się podziemne przejście z muzeum opisującym życie władcy. UNESCO przyznaje nagrodę imienia Sejonga za walkę z analfabetyzmem, a okres jego rządów jest uznawany przez Koreańczyków za złoty wiek rozwoju kultury. Kurde, jak będę duża, to chcę być taka jak Sejong.

Zastanawialiście się kiedykolwiek nad podjęciem nauki koreańskiego? Jeżeli marzy Wam się popularny, azjatycki język, a od patrzenia na alfabety chińskie i japońskie robi się słabo w rękach, język koreański jest niezłą opcją. Alfabet został stworzony do tego, by go się błyskawicznie nauczyć, a największą przeszkodę w nim stanowią samogłoski, które europejskiemu uchu trudno rozróżnić i to im trzeba poświęcić sporo czasu. A tak, w niecałe dwa dni można przystąpić już do nauki gramatyki i czytania tekstów. Co więcej, liczne zapożyczenia z chińskiego i japońskiego, a także niektóre zasady i skomplikowana honoryfikatywność sprawiają, że nawet krótka przygoda z koreańskim może znacznie ułatwić naukę dwóch wcześniej wspomnianych.

Koreański jest coraz popularniejszy (nie ukrywajmy, k-pop sporo tu pomógł) i o materiał do jego nauki w Internecie nietrudno. TUTAJ odsyłam Was do króciutkiego kursu alfabetu autorstwa Ryana Estrada. Jeżeli akurat dzisiaj gwiazdy się tak ułożyły, że żadną miarą nie możecie zmusić się do rozpoczęcia nauki czegokolwiek, to pamiętajcie, że możecie to odłożyć na 15 stycznia, bo to wtedy swoje pismo celebruje Korea Północna.

Z okazji Dnia Hangulu życzę Wam, żebyście mieli zawsze zapał do nauki, nieutrudniony dostęp do wiedzy, otwarty umysł oraz ulubione słodycze pod ręką, bo czemu nie. Wszystkiego dobrego!




Z wyrazami szacunku
Kazik

czwartek, 3 września 2015

Pisz: anna nowak robal gmail kropka kom, czyli...

... jak potocznie nazywa się @ w różnych językach.
 
1. Polska małpka nie jest w żadnym razie osamotniona - pół Europy to małpi gaj. Wszelkich małpiszonów, małp, małpek, małpich uszu i ogonków jest m.in. w słoweńskim, rumuńskim, serbskim, niderlandzkim, szwedzkim (tu konkurujące ze "słoniowym uchem"), niemieckim, macedońskim...

2. W krajach hiszpańskojęzycznych używa się słowa arroba. Dawno temu było to określenie jednostki miary, wyjątkowo bezużytecznej, gdyż w każdym regionie arroba miała inną wartość, więc porzucono ją bez żalu.

Korzystając z okazji, zróbmy mały przerywnik w temacie hiszpańskich form w środowisku queer. Jak wiecie, w języku hiszpańskim coś jest albo męskie, albo żeńskie, rodzaj nijako neutralny istnieje zaledwie szczątkowo. Jak obejść w takim układzie płciowe szufladkowanie? Początkowo stosowano "-o(a)", tudzież "-o/a" (przykładowo: simpatico(a), simpatico/a), jednak sami widzicie, jakie to nieekonomiczne, już nie mówiąc o wątpliwościach, dlaczego końcówka męska jest pierwsza, a żeńska jest takim dodatkiem. Ta forma obecnie wypierana jest właśnie przez znak arroba: simpatic@, co czyta się jako dyftong "ao". Czasem można natknąć się na wersję z "x" (simpaticx), czytane jako "ks" - mniej popularna ze względu na miejscami niewygodną wymowę, jak w podanym przykładzie. Proponuje się, żeby @ nie tylko utworzyło formę neutralną, ale i wpłynęło na liczbę mnogą w przypadku, gdy mówimy o grupie złożonej z kobiet i mężczyzn. Obecnie taką funkcję spełnia rodzaj męski, przykładowo: "los alumnos simpaticos" (sympatyczni uczniowie, może sami chłopcy, może i dziewczyny) miałoby zostać przekształcone w "l@s alumn@s simpatic@s".
Oczywiście to tylko ciekawostka językowa ukazująca, jak interesująco można rozwijać język i dostosowywać go do zaistniałych potrzeb - na chwilę obecną stosowanie @ w ten sposób nie ma racji bytu w oficjalnym hiszpańskim (a przeciętny Juan uzna to za cudaczną fanaberię) i słusznie dostaniecie punkty minusowe za próbę bycia progenderowym na teście.
Jeszcze jedna uwaga: niektórzy kombinują tak, by do osoby queer zwracać się ello lub eso. Owszem, to są te wspomniane szczątki formy nijakiej, jednak używa się ich wobec przedmiotów, zwierząt i form abstrakcyjnych - jeżeli powiecie tak do osoby, będzie to po prostu obraźliwe (coś jak mówienie w polskim o transwestytach "to coś"). NIGDY tego nie stosujcie, chyba, że chcecie być złośliwymi chamami, to droga wolna.

3. Jak każdy Internauta wie, Internety są środowiskiem naturalnym kotów - pewien zagrożony gatunek zamieszkuje fińską pocztę. Początkowo @ nazywano kissanhäntä - "koci ogon", później najpopularniejszym określeniem było miukumauku - cudaczek językowy naśladujący kocie miauczenie. Osobiście wydaje mi się urocze, jednak obecne pokolenie Finów uważa to za trochę przypałowe i słusznie odchodzące w zapomnienie.

4. Ślimole i inne robale. Choć nazwa ślimaczek wydaje się nasuwać sama, wpadły na nią tylko dwie (dobra, ja się do dwóch dokopałam) nacje: Koreańczycy (골뱅이 - golbaengi) i Włosi (chiocciola). Hipsterskie Węgry oczywiście nie mogły jak sąsiedzi nazywać @ małpą, więc sobie umyślili, że będzie to kukac - "robak". 

5. I mały fragment spisu reszty zwierzyńca:
Grecja: παπάκι papaki - kaczuszka 
Grenlandia: aajusaq - coś, co wygląda jak 'a'
Czechy & Słowacja: zavináč - rolmops
Tajwański: xiao laoshu (小老鼠) - myszka

6. Na koniec warto wspomnieć, że - jak to ze slangiem, zwłaszcza okołoinformatycznym - bywa, większość tych określeń odchodzi w zapomnienie, ustępując miejsca prostemu, międzynarodowemu "at" (względnie "et" i podobnym fonetycznym wariacjom). Albo od początku się zagnieżdżało (jak w hindi czy perskim), albo już zajmuje miejsce wygiętych literek czy zwierzaków (jak w fińskim). W sumie chyba jednym językiem, który świadomie odrzucił propozycję nazwania @ jako "at", jest turecki, jako że tak nazywa się konia (zamiast tego mówią kuyruklu a - "ogonkowe 'a' ", albo kulak - "ucho"). 

Z wyrazami szacunku
Kazik

czwartek, 30 lipca 2015

Załóż działkę i dbaj o nią, czyli...

...kolejna strona językowa do odwiedzenia.

 Jak wyobrażacie sobie swoją pamięć? Wielu ludzi próbujących przekształcić tę abstrakcję w konkretną wizję decyduje się na budynek (a choćby słynny Pałac Pamięci).


 Nie jestem wyjątkiem, przy próbie odnalezienia konkretnych informacji w wyobraźni przenoszę się do Muzeum, ogromnego, ale całkiem-całkiem ogarniętego pod względem segregowania eksponatów na konkretne wystawy (no i jak czegoś nie mogę sobie przypomnieć, to na otarcie łez mogę sobie wyobrazić, że pojechało na ekspozycję do innego muzeum, albo zaginęło w magazynie i samo się znajdzie). Jakkolwiek Muzeum jest dla mnie najwygodniejszym wyobrażeniem, tak wizja Ogrodu Językowego jest dla mnie pociągająca - dlatego też motyw roślin-słów na Memrise wydaje mi się taki sympatyczny.

Nie wiem, jak to się stało, że na Memrise natknęłam się tak późno - to naprawdę wielgachna strona! Starych wyjadaczy proszę nie przewracać oczami, ja wiem, że Wy znacie, ale pomyślcie o takich gapach jak ja, albo o początkujących, którym można ułatwić życie.

Memrise to strona z kursami tworzonymi przez... cóż, tych, którzy mają ku temu zapał i ochotę. Kursów jest ci mrowie a mrowie, dotyczą różnych dziedzin, jednak lwią część stanowią właśnie lekcje językowe.

Do kursów można dodawać video, teksty, nagrania, jednak ich główną bazą są fiszki. Przy rozpoczęciu sesji poznajecie kilka nowych słów-nasionek, których znajomość system będzie sprawdzał - przy dobrych odpowiedziach słówko rośnie, dążąc do rozkwitnięcia. Początkowo będziecie dopasowywać je do jednej z czterech fiszek, sześciu, ośmiu, w końcu samodzielnie należy wpisać słowo. Niby podlewanie roślinek, niby taki sobie ogródek, a system stoi nad nami z batem - czasem. Przy każdym ćwiczeniu mamy określoną ilość sekund na podanie odpowiedzi, zmuszając nas do szybkiej decyzji. Po skończeniu sesji dostajemy cenzurkę i spis przerobionych słów, a także lądujemy w tabeli wyników.



Miłym i przydatnym dodatkiem jest możliwość tworzenia memów. Co by się nam lepiej pamiętało, przy każdej nowej fiszce możemy poprosić o pomoc w zapamiętaniu słowa - wyświetlą się karty ze skojarzeniami stworzone przez innych współkursantów. Przykładowo, jeden z użytkowników na kursie suahili przy słówku karibu - witam!/proszę (do środka)! prezentuje następujące skojarzenie: "The best way to feel welcome at a party is to carry booze in with you". Przy słowie asante - dziękuję pierwszym skojarzeniem dla większości jest Rafiki, bo Disney uczy: "THANK YOU, Rafiki, for saying Asante in Lion King all the time."
Warto przeglądać memy, nieraz zawarte są w nich objaśnienia gramatyczne czy rozkład zdań na części pierwsze. Jeżeli zaproponowane przez społeczność podpowiedzi nie przypadną Wam do gustu, zawsze możecie stworzyć własne.

Jak już wspomniałam, kurs może zrobić każdy. Taka anarchia mogła skończyć się fatalnie, jednak tej stronie wyszła zdecydowanie na dobre. Wbrew pozorom, odnaleźć porządny zestaw nie jest trudno, choć zdarzają się bylejakie i nieprzemyślane. Zaletą jest bogactwo, możliwość uczenia się rzadkich języków, lekcji tworzonych przez pasjonatów o narzeczach, do których o materiały trudno.

Problemem mogą być obce alfabety. Niestety, wielu twórców żałuje w swoich kursach znaków specjalnych i zapomina, że nie każdy chętny do nauki ma obcykaną zagraniczną klawiaturę (już nie mówiąc o tykającym liczniku, więc żmudna metoda kopiuj znak-wklej znak odpada). Można zacisnąć zęby i ograniczyć się do zestawów lekcji nie wymagających wpisywania, ale lepszym pomysłem jest ściągnięcie aplikacji. W wersji mobilnej nie ma licznika czasu, a przy ćwiczeniach wymagających wpisanej odpowiedzi dostajemy zestaw wymieszanych znaków - jeżeli to dla nas za duża podpowiedź, możemy przełączyć się na klawiaturę, która zasłoni rozsypankę. Do tego dochodzi opcja szybkiej powtórki, w której na czas musimy wybierać fiszki - wbrew pozorom, przy większej kolekcji wyrazów rzecz wymagająca sporej koncentracji  i refleksu.

Piszę cały czas "kursy", jednak tak naprawdę Memrise to gigantyczny zbiór fiszek. Gramatyki nie znajdziemy wiele, za to jest to świetny przyczynek do powiększenia słownictwa, szybkiej powtórki po długiej przerwie w nauce i dobry start dla tych, którzy chcą się nauczyć nowego alfabetu. Strona jest darmowa, płacić trzeba jedynie za dodatki-dodatki, czyli tabele wyliczające nasze postępy i możliwość przejrzenia słów sprawiających szczególną trudność - rzeczy, bez których można się spokojnie obejść. Memrise jest anglojęzyczne, jednak można wybrać, w jakim języku się mówi i strona wyszuka kursy opracowane w pasującym nam narzeczu.

No to co? Zakładacie działkę i idziecie coś posadzić?

Z wyrazami szacunku
Kazik

PS Uprzejmie donoszę, że Antosh & Lin nie jest już dłużej Antoshem & Linem, tylko przechrzciło się na Learn With Oliver.

środa, 22 kwietnia 2015

Szach-mat rydwanem, frajerze!, czyli...

... o szachach po chińsku słów kilka.

[Notka dedykowana jest Raptorowi, studentce sinologii w stolicy naszego pięknego kraju, która pochyliła się nad jakością merytoryczną tego wpisu. Bardzo dziękuję jej za uwagi i poświęcony czas (bo temat długo za mną chodził, więc co rusz dopytywałam się na zaś jakiś drobiazgów), a Was proszę, żebyście pomyśleli o niej ciepło i z respektem - Raptor dostała właśnie stypendium na wyjazd do Chin i będzie się przez rok bujać w Nankinie. Zasłużyła!]

Ach, szachy. Bezkrwawa, elegancka wojenka na drewnianej planszy pozwalająca poczuć się jak prawdziwy generał, minus zwłoki niewinnych, zniszczone życia i medale. 


W szachy nauczył mnie grać mój dziadziu, mamiąc mnie wizją pięćdziesięciu złotych w wypadku wygranej (figa z makiem, zawsze dostawałam bęcki - widać grał znaczonymi), on też zapisał mnie na dwa kółka (oba się rozleciały) i wręczył pierwszy podręcznik do nauki gry. Piękne wspomnienia. Dziś, niestety, w szachy gram tylko z komputerem, lubię też rozwiązywać problemy szachowe (jak jakieś macie, to się podzielcie, wbrew pozorom trudno je znaleźć!). Jest to rozrywka przyjemna, spokojna, ćwicząca koncentrację i dobrze się przy niej wychodzi na zdjęciach. Nawet (zwłaszcza?), jak są to szachy rozbierane.

Dzisiaj jednak odłóżmy europejską wersję na półkę i przyjrzyjmy się pod względem lingwistycznym jego wschodniemu odpowiednikowi - 象棋 Xiàngqí, czyli szachom chińskim. 

 
Plansza i piony do Xiàngqí
Jeżeli jakoś niemrawo ostatnio idą Wam partyjki w Klubie Dżentelmena i Damy, zwycięstwa nie przynoszą już takiej intelektualnej satysfakcji, a niegdyś zaskakujące posunięcia lorda Berkeleya stały się nużące i przewidywalne, to serdecznie polecam spróbować Xiàngqí - forma podobna, a nowe figury i zasady z pewnością dostarczą zabawy przez urozmaicenie. 
Jak widzicie, plansza powyżej ma dwa elementy, z którymi nie spotkamy się w europejskiej wersji - pierwszym z nich jest pas ją przecinający. To rzeka Czu (楚河, patrz lewa strona planszy), której nie mogą przekraczać słonie, zaś dzielni piechurzy po przedarciu się przez nią uczą się nowego ruchu. Te dwa kwadraty po przeciwnych stronach to pałace (gōng), w których urzęduje królogenerał z doradcostrażnikami, żaden z nich nie może opuścić swojej siedziby, w przeciwieństwie do europejskiego króla, któremu jak się zachce, to może sobie dostojnym krokiem oglądać włości swoje i nieswoje na całej planszy. Kogo zainteresował temat, zachęcam do zapoznania się z zasadami, my przejdziemy do pionów. 

Jeżeli przyjrzycie się powyższej ilustracji, zauważycie, że nie wszystkie znaki pionków czarnych odpowiadają czerwonym. Co u licha? Dla urozmaicenia zabawy każda strona ma różne figury? Heh, tak jakby. Z tego co widzę, powyższa wersja i tak jest uproszczona, jednak w oryginalnej większość tych samych figur brzmi niemal tak samo, choć różnią się zapisem, a znaczenia pozostają podobne. Oznacza to, że nim zaczniecie zabawę, musicie wpierw jako-tako zapamiętać dwa zestawy różnych znaków, żeby ogarnąć, co się właściwie dzieje na planszy. Można trafić na wersje, w których piony oznaczone są obrazkami lub przybierają postać figurek, jednak jest ich stosunkowo mało, trudno do dostania, wszelkie aplikacje też trzymają się standardowej wersji i nie marudźcie. 

Legenda: znak tradycyjny/znak uproszczony 

1. / shuài  -  將 /  将 jiàng, czyli "marszałek" (choć bez kontekstu militarnego znaczy "przystojny") i "generał". 
Jednocześnie najważniejsze i najbardziej bezużyteczne piony w grze - rozgrywka kończy się wraz z zaszachowaniem któregoś z nich, nie mogą wyjść z pałacu, więc owszem, biją po pionowych i poziomych liniach, ale tylko tych, co weszli im na teren prywatny. Szefowie wrogich wojsk nie znoszą się tak bardzo, że nie mogą stać w tej samej linii, chyba, że inny pion stoi pośrodku i zasłania im widok na siebie.

2.  / - 車 / 车, wszystkie czytać chē, czyli "rydwan wojenny". Współcześnie zarówno tradycyjny, jak i uproszczony znak oznacza "samochód". Porusza się jak wieża w naszych szachach.


Jeden z sześciu rydwanów wydobyty na wykopaliskach w Yin. Dla ciekawych, więcej do poczytania TU.
 3. - 砲, formy uproszczone równają się tradycyjnym, czyta się tak samo: pào, przy czym pierwszy znak oznacza "armata", drugi - "katapulta". Jedna z ciekawszych nowinek, gdyż przemieszcza się jak rydwan, ale by zbić wrogiego piona, musi stać pomiędzy nimi inna figura, którą  armata przeskakuje. 


4.   / - 馬 / 马, formę uproszczoną czytać jako mǎ, czyli "rycerz" i "koń", przy czym współcześnie znak 傌 znaczy "ochrzaniać, wyzywać". Kuń jak to kuń, najpierw przemiesza się po prostej na sąsiednie pole, następnie o jedno pole po skosie. Jest to o tyle ważne, że w przeciwieństwie do naszego skoczka, 马 nie kangur i nie może przekicać nad torującymi mu drogę pionami. Zablokowanie tego piona nazywa się 蹩馬腿 bié tuǐ, czyli, hm, "okulawieniem końskiej nogi". 

5. - , oba znaki jako xiàng - "minister" i "słoń" (chiński jest dziwny, więc oba znaki mogą być odczytywane współcześnie jako "portret" lub "wygląd"). Nasz słoń bojowy to długonogie stworzenie, toteż przemieszcza się aż dwa pola na ukos. Niestety, choć brzmi imponująco, słonie są ograniczone do jednej połowy planszy, jako że nie mogą przekraczać rzeki. To znaczne zawężenie pola manewru sprawia, że ten pion stosunkowo szybko zostaje zablokowany. Pewnie dlatego ma wartość ledwo dwóch punktów (dla porównania: armata jest warta pięciu punktów, wieża - dziewięciu, żołnierz-nowicujsz - jednego). 

6. - 士, oba jako shì, "oficer" i "doradca", stoją po lewicy i prawicy każdego generała i są równie przydatni jak oni - siedzą w pałacu i mogą się przemieszczać tylko jedno pole na ukos. Się nabiegają...

7. bīng - , "żołnierz" i "szeregowiec", nasze mięso armatnie. Nowicjusze ograniczeni są do jednego ruchu do przodu, jednak weterani, którzy przekroczyli rzekę i znajdują się na terenie wroga, zyskują możliwość bicia i poruszania się o jedno pole na lewo i prawo. Niestety, kto się urodził żołnierzem, ten nim zostanie - po dotarciu do krawędzi pion nie zmienia statusu. Smutne i życiowe.

BONUS
1. Co, za dużo trzeba myśleć? Ciągnie się ta wojenka niewiadomo ile? Brakuje Wam tego dreszczyka niepewności, zdania się na ślepy los? Zróbcie rewolucję, wywalcie pionki na drugą stronę i zagrajcie w Banqi, znane też jako 暗棋 àn ("ukryte szachy", "szachy w ciemności") lub 盲棋 máng ("ślepe szachy"). W tej wersji na jednej połowie planszy do Xiàngqí kładziemy losowo wszystkie piony, tyle że odwrócone znakami do dołu. Są trzy rodzaje ruchów: odsłonięcie piona, przemieszczanie i bicie. Zależnie od wersji, w pionkach liczą się tylko kolory, bo wszystkie poruszają się tak samo, albo ruchy poszczególnych figur są przekopiowane z Xiàngqí i lekko zmodyfikowane na potrzeby gry, tudzież ustala się, które piony mogą być bite przez które figury (np. w tajwańskiej wersji katapulty nie mogą zbić żołnierzy, a żołnierze jako jedyni mogą pojmać generałów). 

Banqi, tutaj z niewiadomych powodów rozgrywane na planszy przedzielonej pionowo, miast poziomo, przez co rzeka niepotrzebnie zawadza.

2. Koreańskim wariantem Xiàngqí jest Janggi 장기. Podstawową różnicą jest brak rzeki, dzięki czemu żołnierze mają na starcie możliwość przemieszczania się na boki, zaś słonie stają się maszynami zagłady siejącymi zniszczenie jak rozwścieczone olifanty. W Południowej Korei zmienia się też nazwa generałów na hàn i 楚 chŭ. Jest to historyczne odniesienie do chińskiego Okresu Walczących Królestw, kiedy to m.in. dwa państwa Han i Chu walczyły o dominację. W Północnej Korei generałowie mają te same znaki, co piony chińskie.

I jak, zachęceni choć ciupinkę? To bardzo przyjemna forma spędzania wspólnie czasu, na spokojnie, bez pośpiechu, najlepiej delektując się ładną pogodą w parku. Już nie mówiąc o tym, że łączy przyjemne z pożytecznym - gra w szachy poprawia pamięć, ćwiczy koncentrację, uczy analizy, zmusza do roboty obie półkule mózgowe, a także poprawia szybkość czytania. To jak, partyjkę?


Z wyrazami szacunku
Kazik

niedziela, 19 kwietnia 2015

Noc Języków, czyli...

... mini-konwent dla poliglotów.

Noc Muzeów, Noc Teatrów, Noc Naukowców, Noc Jazzu... nie do wiary, ale ludziom faktycznie chce się zwlec z domu i nie spać, bo chcą kultury sobie trochę zobaczyć. I to nie jakiejś garstce dziwaków bez telewizora cierpiących na bezsenność, tylko naprawdę masa ludzi stwierdza: "muzeum guzików z pętelką otwarte o drugiej w nocy?! o rety, muszę tam być, z całą rodziną!" - widzieliście te dzikie tłumy na warszawskiej edycji Nocy Muzeów?

"U nas chodzi się z księżycem w butonierce", śpiewają pewne dwa Krakusy, i coś w tym jest, bo w Krakowie Nocy i Nocek jest niewiele mniej, niż Dni. A w tym kulturowym kalendarzu lunarnym dopisano jeszcze Noc Języków - w sobotę (19.04) odbyła się już VI edycja.

Pewnie się zastanawiacie, jak to może wyglądać - co, przyłażą te poligloty i oglądają truchła wymarłych języków w gablotach? Odbywa się pogadanka o szmuglowaniu książek do nauki, których nie można nigdzie dostać? Rozkładają się stoiska z breloczkami z pierwszymi literami obcych alfabetów? Heh, chciałabym.

Noc Języków to jednak jeszcze niewielka impreza, ale prężnie się rozwijająca. Głównym członem spotkania są mini-panele. Są cztery sesje, w trakcie których odbywa się jednocześnie ok. osiem wykładów poświęconych danemu językowi, trwające niecałe pół godziny. Od pomysłowości prowadzących (którymi są osoby związane z akademickim środowiskiem filologicznym, tak więc merytoryczny aspekt spoko-loko) zależy, co uda im się przekazać w tak krótkim czasie - zazwyczaj posłuchacie wymowy, nauczycie się paru podstawowych zwrotów i poznacie kilka ciekawostek. Nieraz się zdarza, że prowadzący puszcza po sali przekąski z danego regionu albo zakłada tradycyjny strój. Same języki? Do wyboru, do koloru: w tym roku urdu, tamilski, hindi, japoński, esperanto, chiński, islandzki, koreański, bengalski, arabski, włoski, majański, sanskryt, indonezyjski, telugu, marathi, portugalski, hebrajski, perski, rosyjski, turecki, awestyjski, rumuński, jidysz, kazachski, ufff! Już wiem, co czują nieszczęśni uczestnicy konwentów, którzy nie mogą się rozerwać na trzy panele w tym samym czasie... Zamieszczam krótką relację z mojego wyjścia w tym roku, co by Wam dać jako takie pojęcie, jak to wygląda.

Trudne decyzje same się nie podejmą, na pierwszy ogień poszłam na chiński. Świetny początek, bo prowadząca zdecydowała się pomysłowo wykorzystać specyfikę języka i zapoznała nas z konstrukcją znaków - było ćwiczenie ze zgadywaniem słów, rozszyfrowanie nowego znaczenia połączonych znaków*, znajdywanie podobieństw między znaczeniem a kształtem, chętni mieli okazję spróbować zapisać na tablicy co bardziej skomplikowany znak (tu się pochwalę, że mnie pochwalono, że mój bazgroł byłby jak najbardziej zrozumiały dla Chińczyka, muj jej, jaka ja jestem łasa na komplementy ^^), dostaliśmy na pożegnanie kserówkę-szlaczki z nowymi słowami do poćwiczenia. Jeżeli ktoś szedł z nadzieją na przekonanie się do tego języka, to jestem pewna, że po powrocie do domu zaczął szukać stron do nauki.

* - sądząc po reakcji publiczności, najwięcej entuzjazmu wywołało połączenie mián (cząstkowy znak oznaczający "dach") z shǐ ("świnia"), co daje nam jiā - czyli "dom". Kiedy to się chwilę pomyśli, jak to drzewiej mieszkano, to ma to w sumie znacznie więcej sensu.

Następnie wygrał tamilski, który prowadziła bardzo energiczna i po prostu prześliczna doktorantka. Bardzo przyjemny standard, fragment piosenki i krótka nauka wymowy na podstawowych zwrotach z ciekawostkami i wykazaniem paru cech języka. Tamilskim mówi prawie 70 milionów ludzi w takich pięknych miejscach jak Cejlon, Sri Lanka czy Singapur, a alfabet miły dla oka - warto się zapoznać w wolnej chwili. 

Tablica w czterech językach: angielskim, chińskim, tamilskim i malajskim.
 Pozostając w temacie okołoindyjskim, ruszyłam na telugu, i tu niestety miałam mniej szczęścia. Jakkolwiek prowadząca była sympatyczna i otwarta na sugestie, nie miała pomysłu, jak zaprezentować tak bogaty język z tak długą historią w trakcie nędznych dwudziestu minut - obejrzeliśmy animację z alfabetem, wysłuchaliśmy fragmentu piosenki i zapisaliśmy nasze imiona po ichniejszemu. Co ciekawe, użytkownicy tego języka - jeżeli wierzyć statystykom - są najbardziej zapalonymi kinomanami w Indiach (a to nie byle osiągnięcie w kraju, w którym główną rozrywką są filmowe seanse). No i z plusów, to poznałam dziewczynę, która samodzielnie uczy się hindi, więc momentalnie wciągnęłam ją do naszej sekty na Koronie - jeżeli to czytasz, to z jednej strony pozdrawiam, a z drugiej przepraszam, że tak bredziłam, akurat się napatoczyłaś na mój atak gorączki (tak, moi mili, jestem bezrozumną flądrą i polazłam na tę imprezę mimo choroby, egoistycznie zarażać innych).

Na sam koniec padło na islandzki, i nie zgadniecie, kto prowadził wykład - Marta Bartoszek! Osoba, na której nazwisko trudno nie trafić, jeżeli interesujecie się materiałami do narzecza Islandii. Prowadzi Centrum Języka Islandzkiego zajmujące się kursami i tłumaczeniami, jest m.in. współautorką dwóch słowników i autorką fiszek islandzkich Edgara. I ta sława osobiście podała mi kserówkę!, rety, aż żałuję, że nie miałam książki na autograf! W każdym razie, na całe szczęście okazała się prowadzącą charyzmatyczną i z poczuciem humoru (i do tego miała ładny sweter). Przećwiczyliśmy wymowę, poznaliśmy takie słówka jak tölva - komputer, będący miksem słów tala (liczba) i völva (wróżbitka), bardzo poetyckie (niektóre blogi islandzkie tala tłumaczą w tym kontekście jako "mówić", ale to nie ma za bardzo sensu) czy snjallsímastýrikerfismarkaðurinn - czyli... cholera wie co, coś w stylu "firmy zajmującej się systemami operacyjnymi dla urządzeń mobilnych", ponoć to bydle spokojnie sobie stało w normalnym artykule w normalnej gazecie. Dowiedzieliśmy się, jak wymawiać też tę nieszczęsną nazwę wulkanu Eyjafjallajökull, którego wymowa przysporzyła więcej kłopotu dziennikarzom, niż sam pył komukolwiek. Spotkanie było świetne, ludzi mnóstwo i do cukierków z Islandii dopchali się tylko siedzący najbliżej miseczki.

Niewątpliwie wielu uczestników bierze udział w imprezie przede wszystkim ze względu na samo losowanie - przyjdźcie punktualnie, przy wejściu odbierzcie los, wrzućcie do koszyka i czekajcie cierpliwie w tłumie, a nuż to właśnie wy wygracie książki do nauki hindi i chińskiego, darmowy kurs w JCJ języka niebędącego angielskim albo wyjazd do Szwecji z kursem esperanto?

Poza tym jest specjalna salka, w której wolontariusze chętnie zapiszą Wasze imiona obcymi alfabetami, a po części właściwej odbywa się koncert piosenek zagranicznych, krótkie konwersacje w wybranym narzeczu z native speakerami oraz większe wykłady, w tym roku z Arturem Zwolskim i Marią Majerczak. Niestety, nic wam więcej nie powiem w tym temacie, bo czułam się naprawdę kijowo i zwlekłam się półprzytomna do chałupy, wygrzewać się i cierpieć.

Krakowskich czytelników bardzo przepraszam za notkę po fakcie - sama zapomniałam, że to już i mało co bym całej imprezy nie przegapiła. Cieszę się, że Noc Języków się rozwija i z roku na rok staje się coraz bardziej popularna, i mam nadzieję, że i wy zasilicie szeregi na kolejnych edycjach. Impreza jest mała, ale to dobra okazja, by natknąć się na nerdów takich jak wy czy odkryć nową miłość językową. Tylko proszę, jeżeli idziecie na losowanie, to słuchajcie do końca, a nie odwracajcie się na pięcie sekundę po tym, jak wylosują ostatniego szczęśliwca, zdążycie na kolejne punkty programu, spokojnie - a już na pewno nie bądźcie jak ten burak, który zrobił awanturę jednemu z organizatorów, że on kuponu żadnego nie dostał i skandal, organizatorzy są tacy i śmacy, losowanie trzeba powtórzyć...

Próbowałam znaleźć Noce Językowe w innych miastach, ale wydaje się, że na razie jest to tylko krakowska rzecz. A może nie? Czy znacie podobne spotkania organizowane poza stolicą Małopolski?


Z wyrazami szacunku
Kazik

czwartek, 16 kwietnia 2015

Miesiąc perły, czyli...

...miesiące po fińsku.

Nie przepadam za nauką nazw miesięcy. Niby fakt, że często mają jedno źródło ułatwia życie, gdy idzie o bierne tłumaczenie, z drugiej stronu - gdy trzeba się ich samemu nauczyć, podobieństwo zaczyna się zlewać i robi się mnóstwo małych przekręceń. No ale oczywiście ten problem nie dotyczy hipsterskiego fińskiego. Fińskie miesiące po krótkim riserczu łatwo opanować, bo po pierwsze - wszystkie kończą się na kuu oznaczające "księżyc/miesiąc", a po drugie - ich pierwsze człony to wyrazy wyraźnie kojarzące się z danym okresem. Zresztą, sami zobaczycie.

Jednak chwilowo krótki przerywnik, zanim wygrzebiecie z plecaków swoje kalendarzyki. Na stronie Siida - Sami Museum poświęconego kulturze Samów (ludu zamieszkującego Laponię, czyli północne tereny Norwegii, Finlandii, Rosji oraz Szwecji) znalazłam informację, że "kuu" to także regionalne określenie tłuszczu renifera.
Swoją drogą, z ubitego renifera nic się nie marnowało - natychmiast gotowano mięso z grzbietu i język oraz smażono na patykach podzieloną na kawałki wątrobę (polecam ten pomysł na przekąskę na kolejne ognisko, ile można żreć kiełbasę). Mięso suszono bądź mrożono, kości szły na zupę, krew zbierano i przechowywano w reniferzym żołądku. Zdziwiło mnie nieco, że renifery dojono tylko w jesieni, ale nie doszłam do informacji, dlaczego.

Dobra, do rzeczy.

1. Styczeń - taamikuu
Na początku będzie podchwytliwie. Współcześnie taami to "dąb", jednak dawniej było to słowo na "środek", "centrum". Styczeń jednocześnie kończy i rozpoczyna rok, więc jest swego rodzaju jego osią... Wiele osób kombinuje ze współczesnym znaczeniem i dopisuje teorię, że w styczniu ścinano dęby na opał, ale to taka sama ludowa etymologia, jak Częstochowa, co znika co chwila za górami.

2. Luty - helmikuu 
Bardzo poetycko - "miesiąc perły", tylko co to do cholery znaczy. Najprawdopodobniej chodzi o miłe dla oka zjawisko, kiedy to śniegi nieco na gałęziach topnieją i szybko ponownie zamarzają, tworząc zamrożone krople faktycznie wyglądające jak lodowe perły.

3. Marzec - maaliskuu
Maa samo w sobie oznacza "ziemię", jednak nazwa miesiąca to skrócona wersja maallinen kuu - "ziemnego miesiąca", kiedy to wreszcie śniegi nieco odpuszczają i można tu i ówdzie zobaczyć kawałek pola.

4. Kwiecień - huhtikuu
Oh boy. Nie mam pojęcia, czy mamy na to odpowiednik w języku polskim - huhta to czasownik oznaczający oczyszczanie i wypalanie terenu przeznaczonego na uprawę. Nie znam się na rolnictwie jakimkolwiek, a tym bardziej fińskim, więc jeśli ktoś coś kojarzy z terminologii związanej z  wiosennymi porządkami na polskiej wsi, niech da znać.

5. Maj - toukokuu
Uff, wreszcie z górki - touko to siew, a także imię męskie.
BONUS: Jeżeli wstukacie w Google Grafika samo "touko", wyskoczą Wam tylko fanarty z bohaterką "Pokemon: Black & White" (w angielskiej wersji ochrzczona Hildą). Jeżeli dodacie "finnish", zostaniecie zalani gejowskimi rysunkami niejakiego Touko Laaksonena, znanego bardziej jako Tom of Finland - rysownika specjalizującego się w homoerotycznych ilustracjach, których bohaterowie (jeżeli coś już na sobie mają) ubrani są w charakterystyczną, skórzaną kurtkę i czarne spodnie.
Nie wiem, co trzeba wpisać, żeby zobaczyć, jak ktoś obsiewa pole.

6. Czerwiec - kesäkuu
Ponownie zaskoczenie - kesä oznacza "lato", jednak dawniej na tę najwspanialszą z pór roku istniały dwa określenia: suvi i kesä właśnie, przy czym to drugie częściej było używane w znaczeniu pola uprawnego. Z biegiem czasu kesä wyparło suvi, które dziś jest regionalizmem i niezbyt popularnym imieniem żeńskim.

7. Lipiec - heinäkuu
Tu na szczęście bez komplikacji -  heinä to po prostu "siano". Z przyjemnością donoszę, że dalej będzie już tylko z górki.

8. Sierpień - elokuu
I tu obeszło się bez podstępów: elo to stara nazwa na "plony".

9. Wrzesień - syyskuu
Przestarzałe określenie jesieni, która współcześnie nosi nazwę syksy. Tu się nie bardzo popisali kreatywnością.

10. Październik - lokakuu
Połowa jesieni, robi się szkaradnie, zimno i deszczowo, a świat zaczyna tonąć w loka - błocie.

11. Listopad - marraskuu
Tutaj wyłazi coś bardzo fińskiego, czyli narodowy pesymizm. Marras to archaiczna, poetycka nazwa śmierci. Ja rozumiem, że patrzenie, jak wszystko szarzeje i obumiera jest przygnębiające, ale dajcie spokój - wyobrażacie sobie, żeby po październiku przychodził liściośmierć? Albo wszystkopadło?
Choć pewnie niejeden fiński metal zaciesza, że obchodzi urodziny w Śmierciomiesiącu. Niech ma.

12. Grudzień - joulukuu
Zanim chrześcijaństwo przywędrowało do Finlandii jak zwykle uszczęśliwiać na siłę, grudzień to był po prostu talvikuu - miesiąc zimy i wszyscy byli zadowoleni. Wraz z nową religią przyszły i obchody Bożego Narodzenia, w Finlandii znane jako Joulu. Jest to też nazwa funkcjonująca jako nasz "świąteczny", "bożenarodzeniowy", i jest przyczepiany do czego tylko się da, a ma choć minimalny związek ze Świętami - jouluolut jest piwo sprzedawane w tym okresie, joulupukki jest kozo-Mikołaj przynoszący prezenty, joulusuklaa jest wypaśna czekolada na prezent, wszystko, wszystko, WSZYSTKO w tym czasie dostaje "joulu" jako przedrostek, to i z rozpędu cały miesiąc tak przemianowali. 
Same fińskie nazwy świąteczne i kozo-Mikołaj to temat na odrębną notkę i opowiemy o nich innym razem. 

BONUS: PIĘĆ MINUT GŁASKANIA I DRAPANIA ZA UCHEM EGO KAZIKA
Kochani! Widzę, że zbieracie się już do wyjścia, ale proszę, zostańcie jeszcze chwilkę i wraz ze mną pocieszcie się moim małym sukcesem. Otóż uprzejmie donoszę, że wreszcie udało mi się zebrać na Duolingo ponad dziesięć tysięcy punktów! 


Przede mną jeszcze mnóstwo pracy, ale cieszę się, że ciągle idę do przodu, choć sprawa czasem wygląda beznadziejnie - wierzę, że pewnego dnia to wszystko przyniesie dobre owoce. A tymczasem...



Z wyrazami szacunku
Kazik

niedziela, 8 marca 2015

Najbarwniejsze powitanie wiosny, czyli...

...wszystkiego co najlepsze z oka...! Zaraz, to impreza już się skończyła?

Wszyscy już tłuką butelki na tulipany i dziergają pończochy, a ja jeszcze jedną nogą w Holi. Tak, mili Państwo, w tym roku to radosne święto obchodziliśmy 6 marca, rozpoczęte dzień wcześniej Holika Dahan. Nie macie pojęcia, o czym mówię? Wszystko wytłumaczę! Wiem, spieszycie się zanieść goździki, zanim zwiędną, ale zajmę Wam dosłownie chwilkę, siadajcie i częstujcie się, zostało mi jeszcze trochę gulabów jamunów w lodówce...

O, to jest gulab jamun - taki indyjski pączuszek pływający w słodkim syropie. "Gulab" pochodzi z perskiego połączenia słów "róża" i "woda", zaś "jamun" to ichniejsze, ja wiem, czarne jagody takie, rzekomo podobne z kształtu do tego smakołyka.

Kryszna, dziecięciem będąc, był strasznie rozkapryszonym, upierdliwym smarkiem, który uwielbiał wykręcać wszystkim różne numery. Pewnego razu przyuważył, że piękna Radha (SPOILER: jak dorosną, będą jednym z największych OTP w hinduizmie, w dodatku kanonicznym) ma bardzo jasną skórę - zabolało, bo choć i Kryszna był piękny, to karnację miał bardzo ciemną (nie bez kozery jego imię w sanskrycie znaczy "czarny" - rodziców trzymały się niemiłe żarty). Widząc naburmuszonego podopiecznego Jaśoda zażartowała, że jak to miło by było, gdyby to on mógł decydować o skórze Rady i przemalowywać ją zależnie od swojego widzimisię. Kryszna, jak to Kryszna, uznał to za rewelacyjny pomysł i w te pędy pobiegł wysmarować niczego nie spodziewającą się dziewczynę barwnikami. Tak to się ludziom spodobało, że urządzili z tego cały festiwal.

Dorośli już Kryszna i Radha, świętujący wspólnie Holi znacznie subtelniej niż w dzieciństwie...

Holi to święto radości, tańca, miłości, przebaczenia - według wielu podań w tym właśnie dniu najwięksi wrogowie zostają przyjaciółmi. Dzień, w którym wszyscy, niezależnie od kasty, na równi się radują i weselą, a mają ku temu powód - w wigilię tego święta odbywa się Holika Dahan, czyli palenie Holiki. Kto to jest Holika? LEGEND TIME!
Dawno temu żył potężny król-demon, Hiranyakashyap (uff!), który marzył o nieśmiertelności. Dzięki swojemu sprytowi udało mu się wybębnić od Sił Wyższych tak niezwykłe dary i przymioty niemal uniemożliwiające zabicie go, że poczuł się jak bóstwo i rozkazał poddanym go wyznawać. Jeden jedyny Prahlad, jego syn, odmówił uczestniczenia w tym cyrku i pozostał wierny Wisznu. Hiranyakashyap był jednym z tych rodziców, którzy bardzo źle przyjmują odmienne poglądy na religię swoich dzieci i w związku z tym postanowił zabić syna. Czego jednak nie próbował, młody zawsze się wywijał dzięki opiece Wisznu. Jako że Prahlad zaczął trzymać wobec ojca chłodny dystans, król zwrócił się o pomoc do swojej siostry, Holiki. Plan był taki: Holika usiądzie na stosie, zawoła swojego bratanka na kolana i mocno przytrzyma, gdy zostanie podłożony ogień. Dlaczego Holika miałaby pójść na coś tak głupiego? Demonica miała magiczny płaszcz, który chronił ją przed ogniem, więc nie przejmowała się swoim instynktem samozachowawczym i zgodziła się na współudział. Tutaj mit rozjeżdża się na chwilę na dwie wersje - według jednej płaszcz zsunął się na dziecko, przez co Prahlad ocalał (łał, jak wygodnie). Druga jest znacznie bardziej pouczająca i przekonująca. Okazuje się, że Holika nie doczytała instrukcji i nie wiedziała, że płaszcz działa tylko pod warunkiem, że dotyka jednej osoby: niedoszła morderczyni spłonęła, Prahlad ocalał dzięki modlitwom do Wisznu, który ocalił swojego wiernego wyznawcę. Niezależenie od wersji, końcem końców zła ciotka dostaje za swoje, a Wisznu osobiście się fatyguje, by zgładzić podłego króla. Od tamtej pory pali się publicznie wielkie ogniska, mające symbolizować zwycięstwo dobra nad złem.

Wisznu wypruwający Hiranyakashyapa i Prahlad, który nie widzi, że dorośli są zajęci swoimi sprawami.

 W południowej części Indii bardziej popularna jest legenda o Putnie. Kryszna miał wujka Kansę, który był tak wrednym tyranem, że w późniejszych tekstach nie jest przedstawiany jako człowiek, tylko demon. Wcale nie ucieszył się z nowego bobasa w rodzinie i poprosił demonicę Putnę, żeby pomogła mu wykończyć siostrzeńca. Siła nieczysta przybrała postać mamki i do mleka w swoich piersiach wlała truciznę. Kryszna wypił jednak nie tylko mleko, ale także krew Putny, sprawiając, że spłonęła żywcem (nie pytajcie), zaś jedynym działaniem trutki była niebieska skóra, która później przysporzyła naszemu milusińskiemu tyle kompleksów. Może ta wersja nie jest aż tak epicka, ale przynajmniej korzenie tych dwóch świąt się ze sobą przeplatają.

Putna z filmu animowanego "Krishna aur Kans"
Ta czy inna paskuda została zgładzona, jest w każdym razie co świętować. Holi to przede wszystkim święto kolorów, w ruch idą barwniki w proszku, w paście czy rozcieńczone wodą. Dzieciaki uzbrajają się pichkari, coś w stylu naszych pistoletów na wodę, tyle że koloryzowaną - ponoć prototyp został wykonany z bambusa przez Krysznę. Jeżeli na myśl o śmingusie-dyngusie cierpnie Wam skóra, zaklinam Was, przed planowanym wyjazdem do Indii upewnijcie się, że to święto ruchome nie przypada akurat na Wasz pobyt. W tym dniu kolorowym proszkiem ciska się na prawo i lewo, można bezkarnie wysmarowywać i oblewać każdego, kto się nawinie.
Najczęściej widywanym kolorem jest czerwień, którą tradycyjne wytwarza się z kwiatów drzew kwitnących na wiosnę. Oczywiście, są domowe sposoby i  na inne barwniki, chociażby pomarańczowy można uzyskać dzięki hennie.

Kram z barwnikami i innym dobrem.
 Holi to nie tylko dzika zabawa na ulicach, ale też dzikie gry na ulicach. W niektórych miastach istnieje zwyczaj wysokiego zawieszania garnka z maślanką. Mężczyźni tworzą wielką, cheerleaderską piramidę, a gość na jej szczycie próbuje strącić garnek głową. Pomysłodawcą zabawy po raz kolejny jest Kryszna, który w dzieciństwie tak zasmakował w maślance, że bezczelnie zaczął ją wyjadać sąsiadom, a że żadne połajanki nie odnosiły skutku, zaczęli wszelkie swoje garnki z produktami mlecznymi wieszać pod sufitem. Skoro jesteśmy przy podjadaniu, w czasie Holi popularnym zwyczajem jest obdarowywanie się nawzajem słodyczami, mile widziane są także figurki bóstw.

Niestety, Holi ma także swoją ponurą stronę - ekologię. Podstawowym problemem są wszechobecne barwniki - póki były naturalne, nie było żadnego problemu, ba, wręcz większość roślinnych mieszanek miała dodatkowe walory pielęgnacyjne. Kiedy jednak wytwarzanie sztucznych barwników pozwoliło zwiększyć paletę kolorów, a także okazało się dużo mniej czasochłonne i tańsze, zdominowały rynek. Oczywiście najtańsze proszki zawierają szkodliwe paskudztwa, które wywołują choroby skóry czy płuc, wpływają też oczywiście na ziemię i wodę. Woda także pozostaje tematem kontrowersyjnym - wiadomo, gorąco, ludzie spoceni, to i z lubością zużywa się hektolitry wody na wspólne oblewanie się. Skutkuje to tym, że w wielu dzielnicach przez następne dni brakuje wody. Również gigantyczne ogniska nie pozostają zapewne bez wpływu na środowisko, toteż od wielu lat propaguje się eko-holi, zachęca do domowego ucierania barwników, oszczędzanie wody i ogólnie żeby rewelacyjnie się bawić, ale jednak z głową.

Mały poradnik dla tych, co to chcieliby się wytarzać w kolorach czy symbolicznie się nimi pomazać, ale drżą o swoją jedwabistą cerę. Najbezpieczniej inwestować jest w barwniki wysokiej jakości, w taniości mogą czaić się metale ciężkie. Najmniej ryzykownymi kolorami są czerwony i pomarańczowy, przy innych kolorach mogą być użyte bardziej szkodliwe substancje, choć oczywiście niekoniecznie. A przed władowaniem twarzy w talerz z proszkiem dobrze jest się posmarować kremikiem przed i po, ułatwi także zmywanie kolorów po zabawie.

Indie to olbrzymi kraj, więc sposobów obchodzenia Holi jest mrowie a mrowie - regiony czy nawet miasta różnią się piosenkami, tańcami, grami, słodyczami, preferowanymi prezentami czy podaniami. Może znacie jakieś obyczaje, o których nie wspomniałam, a chcielibyście się nimi podzielić?

Jeżeli przegapiliście Holi i troszku Wam z tego powodu smutno - nie wszystko stracone! 21 marca w Krakowie w Nowohuckim Centrum Kultury z okazji Holi organizowany jest pokaz indyjskiego tańca. Zespołów jest do wyboru, do koloru - jak co roku zobaczymy zarówno tradycyjne tańce związane z opowiadaniem historii za pomocą gestów, jak i energiczne układy prosto z bollywoodzkich filmów. Ogólnie, jestem co roku, jest wesoło, poza pokazem można kupić książki do nauki hindi, samosy, słodycze (chociaż może lepiej nie, w zeszłym roku były to makabrycznie słodkie ulepki), można też umalować twarz barwnikami, a kto wie, jakie dodatkowe atrakcje są przewidziane w tym roku. Koszt wstępu to 10zł, dla samych występów naprawdę się opłaca. No i możecie się znaleźć z moją osobą w tej samej sali, a to jest warte każdych pieniędzy.

Z wyrazami szacunku
Kazik