Noc Muzeów, Noc Teatrów, Noc Naukowców, Noc Jazzu... nie do wiary, ale ludziom faktycznie chce się zwlec z domu i nie spać, bo chcą kultury sobie trochę zobaczyć. I to nie jakiejś garstce dziwaków bez telewizora cierpiących na bezsenność, tylko naprawdę masa ludzi stwierdza: "muzeum guzików z pętelką otwarte o drugiej w nocy?! o rety, muszę tam być, z całą rodziną!" - widzieliście te dzikie tłumy na warszawskiej edycji Nocy Muzeów?
"U nas chodzi się z księżycem w butonierce", śpiewają pewne dwa Krakusy, i coś w tym jest, bo w Krakowie Nocy i Nocek jest niewiele mniej, niż Dni. A w tym kulturowym kalendarzu lunarnym dopisano jeszcze Noc Języków - w sobotę (19.04) odbyła się już VI edycja.
Pewnie się zastanawiacie, jak to może wyglądać - co, przyłażą te poligloty i oglądają truchła wymarłych języków w gablotach? Odbywa się pogadanka o szmuglowaniu książek do nauki, których nie można nigdzie dostać? Rozkładają się stoiska z breloczkami z pierwszymi literami obcych alfabetów? Heh, chciałabym.
Noc Języków to jednak jeszcze niewielka impreza, ale prężnie się rozwijająca. Głównym członem spotkania są mini-panele. Są cztery sesje, w trakcie których odbywa się jednocześnie ok. osiem wykładów poświęconych danemu językowi, trwające niecałe pół godziny. Od pomysłowości prowadzących (którymi są osoby związane z akademickim środowiskiem filologicznym, tak więc merytoryczny aspekt spoko-loko) zależy, co uda im się przekazać w tak krótkim czasie - zazwyczaj posłuchacie wymowy, nauczycie się paru podstawowych zwrotów i poznacie kilka ciekawostek. Nieraz się zdarza, że prowadzący puszcza po sali przekąski z danego regionu albo zakłada tradycyjny strój. Same języki? Do wyboru, do koloru: w tym roku urdu, tamilski, hindi, japoński, esperanto, chiński, islandzki, koreański, bengalski, arabski, włoski, majański, sanskryt, indonezyjski, telugu, marathi, portugalski, hebrajski, perski, rosyjski, turecki, awestyjski, rumuński, jidysz, kazachski, ufff! Już wiem, co czują nieszczęśni uczestnicy konwentów, którzy nie mogą się rozerwać na trzy panele w tym samym czasie... Zamieszczam krótką relację z mojego wyjścia w tym roku, co by Wam dać jako takie pojęcie, jak to wygląda.
Trudne decyzje same się nie podejmą, na pierwszy ogień poszłam na chiński. Świetny początek, bo prowadząca zdecydowała się pomysłowo wykorzystać specyfikę języka i zapoznała nas z konstrukcją znaków - było ćwiczenie ze zgadywaniem słów, rozszyfrowanie nowego znaczenia połączonych znaków*, znajdywanie podobieństw między znaczeniem a kształtem, chętni mieli okazję spróbować zapisać na tablicy co bardziej skomplikowany znak (tu się pochwalę, że mnie pochwalono, że mój bazgroł byłby jak najbardziej zrozumiały dla Chińczyka, muj jej, jaka ja jestem łasa na komplementy ^^), dostaliśmy na pożegnanie kserówkę-szlaczki z nowymi słowami do poćwiczenia. Jeżeli ktoś szedł z nadzieją na przekonanie się do tego języka, to jestem pewna, że po powrocie do domu zaczął szukać stron do nauki.
* - sądząc po reakcji publiczności, najwięcej entuzjazmu wywołało połączenie 宀 mián (cząstkowy znak oznaczający "dach") z 豕 shǐ ("świnia"), co daje nam 家 jiā - czyli "dom". Kiedy to się chwilę pomyśli, jak to drzewiej mieszkano, to ma to w sumie znacznie więcej sensu.
Następnie wygrał tamilski, który prowadziła bardzo energiczna i po prostu prześliczna doktorantka. Bardzo przyjemny standard, fragment piosenki i krótka nauka wymowy na podstawowych zwrotach z ciekawostkami i wykazaniem paru cech języka. Tamilskim mówi prawie 70 milionów ludzi w takich pięknych miejscach jak Cejlon, Sri Lanka czy Singapur, a alfabet miły dla oka - warto się zapoznać w wolnej chwili.
Tablica w czterech językach: angielskim, chińskim, tamilskim i malajskim. |
Na sam koniec padło na islandzki, i nie zgadniecie, kto prowadził wykład - Marta Bartoszek! Osoba, na której nazwisko trudno nie trafić, jeżeli interesujecie się materiałami do narzecza Islandii. Prowadzi Centrum Języka Islandzkiego zajmujące się kursami i tłumaczeniami, jest m.in. współautorką dwóch słowników i autorką fiszek islandzkich Edgara. I ta sława osobiście podała mi kserówkę!, rety, aż żałuję, że nie miałam książki na autograf! W każdym razie, na całe szczęście okazała się prowadzącą charyzmatyczną i z poczuciem humoru (i do tego miała ładny sweter). Przećwiczyliśmy wymowę, poznaliśmy takie słówka jak tölva - komputer, będący miksem słów tala (liczba) i völva (wróżbitka), bardzo poetyckie (niektóre blogi islandzkie tala tłumaczą w tym kontekście jako "mówić", ale to nie ma za bardzo sensu) czy snjallsímastýrikerfismarkaðurinn - czyli... cholera wie co, coś w stylu "firmy zajmującej się systemami operacyjnymi dla urządzeń mobilnych", ponoć to bydle spokojnie sobie stało w normalnym artykule w normalnej gazecie. Dowiedzieliśmy się, jak wymawiać też tę nieszczęsną nazwę wulkanu Eyjafjallajökull, którego wymowa przysporzyła więcej kłopotu dziennikarzom, niż sam pył komukolwiek. Spotkanie było świetne, ludzi mnóstwo i do cukierków z Islandii dopchali się tylko siedzący najbliżej miseczki.
Niewątpliwie wielu uczestników bierze udział w imprezie przede wszystkim ze względu na samo losowanie - przyjdźcie punktualnie, przy wejściu odbierzcie los, wrzućcie do koszyka i czekajcie cierpliwie w tłumie, a nuż to właśnie wy wygracie książki do nauki hindi i chińskiego, darmowy kurs w JCJ języka niebędącego angielskim albo wyjazd do Szwecji z kursem esperanto?
Poza tym jest specjalna salka, w której wolontariusze chętnie zapiszą Wasze imiona obcymi alfabetami, a po części właściwej odbywa się koncert piosenek zagranicznych, krótkie konwersacje w wybranym narzeczu z native speakerami oraz większe wykłady, w tym roku z Arturem Zwolskim i Marią Majerczak. Niestety, nic wam więcej nie powiem w tym temacie, bo czułam się naprawdę kijowo i zwlekłam się półprzytomna do chałupy, wygrzewać się i cierpieć.
Krakowskich czytelników bardzo przepraszam za notkę po fakcie - sama zapomniałam, że to już i mało co bym całej imprezy nie przegapiła. Cieszę się, że Noc Języków się rozwija i z roku na rok staje się coraz bardziej popularna, i mam nadzieję, że i wy zasilicie szeregi na kolejnych edycjach. Impreza jest mała, ale to dobra okazja, by natknąć się na nerdów takich jak wy czy odkryć nową miłość językową. Tylko proszę, jeżeli idziecie na losowanie, to słuchajcie do końca, a nie odwracajcie się na pięcie sekundę po tym, jak wylosują ostatniego szczęśliwca, zdążycie na kolejne punkty programu, spokojnie - a już na pewno nie bądźcie jak ten burak, który zrobił awanturę jednemu z organizatorów, że on kuponu żadnego nie dostał i skandal, organizatorzy są tacy i śmacy, losowanie trzeba powtórzyć...
Próbowałam znaleźć Noce Językowe w innych miastach, ale wydaje się, że na razie jest to tylko krakowska rzecz. A może nie? Czy znacie podobne spotkania organizowane poza stolicą Małopolski?
Z wyrazami szacunku
Kazik
Kraków brzydki, ale przynajmniej twoja notka spoko. Imprezy w Krakowie zdecydowanie na plus. Sama ostatnio byłam na „Noc w bibliotece: Kultura Amerykańska” na Uniwersytecie Pedagogicznym. Ani to 'noc' nie była, ani w bibliotece, ale załapałam się na bardzo ciekawy wykład o rękodziełach Wielkich Równin (plemiona Lakota, Blackfeet, Crow i Cheyenne).
OdpowiedzUsuńCieszę się, że coś porobiłaś na swojej nocy językowej :D