środa, 29 czerwca 2016

Szybko, szybko!

Zanim dotrze do nas, że to zupełnie bez sensu!

Parę dni temu szczęśliwie skończył się kolejny rok szkolny, uczniowie i nauczyciele przetrwali ostatnią akademię, pożegnali się czule bądź nie i rozpoczęli wakacje. Ptaszki ćwierkały, świadectwa lądowały w Szufladzie z Papierami, ludzie zamieniali szkolne plecaki na wakacyjne walizki, słowem, nic nie zapowiadało tragedii.

Temat likwidacji gimnazjów nieustannie powraca, a kwestię tę poruszano niejednokrotnie w tym i poprzednim roku, jako że była to jedna z obietnic nowego rządu, która wielu osobom się nie spodobała - jakkolwiek gimnazjum cieszy się raczej ponurą opinią, tak zauważano, że w ostatnich latach ten szczebel edukacji na tyle mocno udało się wbić w drabinę, że wreszcie stał się stabilną częścią systemu przynoszącą sensowne wyniki. Rodzice pisali petycje, nauczyciele prosili, żeby MEN trochę przyhamowało, no przemyślało, że pomysł nie jest zły, ale na spokojnie, bez pośpiechu... "Ehe, jasne", pomyślało MEN i zorganizowało Debatę.

Ogólnopolska Debata o Edukacji "Uczeń. Rodzic. Nauczyciel - Dobra Zmiana" odbywała się tak plus minus przez cztery miesiące. Całość wygląda prześlicznie - prawie 2 tysiące ekspertów, zaproszenie do rozmowy rodziców, liczne panele we wszystkich województwach, dużo ładnych, dużych słów o wspólnym dialogu, nic, tylko jechać, rozmawiać, pić konferencyjną kawę i rzeźbić taką edukację, że Finom oko zbieleje i będą mogli sobie tymi wynikami PISA co najwyżej łzy wytrzeć.

Okazało się, że organizatorzy debaty popełnili poważny, podstawowy wręcz błąd, o którym wie każdy nauczyciel - praca w grupach nie wyjdzie, jeżeli nie zarysuje się ogólnej koncepcji i nie dostarczy materiałów. Wygląda na to, że faktycznie chętni do rozmowy przyszli i odkryli, że to żadna debata, tylko taka w sumie duża pogawędka przy kawie. Bo nad czym tu debatować, jak się nie ma wstępnych założeń, szkicu koncepcji czy nawet odpowiedzi na podstawowe pytania? Więcej o tym w artykule "Debata o oświacie mocno kulejąca".

Ale dyskutowano, bo co miano zrobić, a wyniki tych dyskusji miały zostać przedstawione 27 czerwca na podsumowaniu w Toruniu. I niestety potwierdziło się to, co wielu przypuszczało już w trakcie debat - Ministerstwo ma Plan i od samego początku planowało likwidację gimnazjów i konkretne zmiany, a to całe gadanie z ekspertami i zainteresowanymi to taki pic na wodę i lista ślicznie brzmiących zapewnień, że to wszystko ustalone ze wszystkimi, wspólna praca, a tak w ogóle to tylko w sumie takie nieśmiałe propozycje w oparciu o głos ludu... Tyle że machina rusza już w 2017, więc jeśli macie jakieś ale, to tak do jutra do północy, później już nie przyjmuję.

Kto mógł pomyśleć, że ten numer w ogóle przejdzie? Wątpliwości budzi nawet data ogłoszenia tych rewelacji (tuż po zakończeniu roku szkolnego, kiedy nauczyciele się porozjeżdżali i dłużej im zajmie podjęcie wspólnych działań). Wszystko jest robione w niesamowitym pośpiechu, jakby ktoś dostał cynk, że członkowie Komisji Edukacji Narodowej postanowili zmartwychwstać i przeprowadzić wizytację. Debata przecież miała być dopiero wstępem do myślenia nad konkretnymi zmianami, gdy tymczasem 14 czerwca mieliśmy jeszcze dwa panele, 27 - konkretne groźby, a przez niecały rok mają cudownie zmaterializować się nowe podręczniki, programy nauczania same napisać, nauczyciele posiąść trudną sztukę medytacji, połączyć z Kosmosem i tym samym zdobyć wiedzę, jak to wszystko ma działać. Nie pomaga to, że na razie głównym źródłem informacji jest prezentacja (gdzie konkretne propozycje przeplatają się z watą słowną) i wypowiedzi minister Anny Zalewskiej. Słychać, że pani minister jest na bieżąco ze współczesnymi trendami edukacyjnymi w Europie, szkoda tylko, że jednym uchem jej to info wpada, chwilę się pokręci i wypada drugim.

W temacie edukacji językowej - czyli tego, co mnie interesuje najbardziej - sformułowano całe dwa pomysły, o których pani minister mówiła dokładnie minutę na dwugodzinnym podsumowaniu. Po pierwsze, "portale językowe jako narzędzie w nauczaniu języków obcych".  Cytując panią minister (40:42 minuta nagrania): "Będziemy wymagać od wydawnictw, poprzez oczywiście specyfikacje, żeby dostosować naukę języka obcego, tego, którego się słyszy, gdzie ćwiczy się zadania domowe, do XXI wieku. Wydaje się być najtańszym, żeby po prostu były portale językowe, gdzie dziecko po wpisaniu określonych haseł będzie mogło korzystać z dowolnej lekcji i móc w ten sposób odrabiać zadanie domowe." Wydawać to się może, ale opracowanie interaktywnego portalu edukacyjnego to siriuz biznes. Co u licha rozumiemy w ogóle przez "portal językowy"? Coś w stylu Duolingo? Stronę z testami? Czy to, co od dobrych kilku lat wydawnictwa dorzucają na płytach, których nikt nigdy nie odtwarza? O czym wy do mnie mówicie?! Czy tak właśnie wyglądały te debaty, że rzucaliście hasło "portale językowe", a ludzie po sobie patrzyli i zastanawiali się, o co cho?
Spróbujmy z drugą propozycją, może tam przynajmniej będzie wiadomo, od czego zacząć. "Nauka języka przez kontynuację", cytuję wzburzoną panią minister: "Nie będzie można zaczynać od początku. Proszę państwa, nie może być tak, że dziecko po szkole podstawowej, po gimnazjum idzie do liceum i zaczyna angielski od <I am>, w związku z tym będziemy wymagać kontynuacji". I tu przynajmniej rozumiem konkretny problem, ale nie rozumiem rozwiązania. Wymagają kontynuowania czego? Języka? Czyli nie będzie opcji, że ktoś wymiotuje już tym angielskim i będzie chciał zamienić go na, nie wiem, francuski? Co z sytuacją, gdy ze szkoły powszechnej pójdziemy do liceum, które nie ma w ofercie języka, którego się uczyliśmy? Co zrobić, gdy w klasie jest każdy z innej parafii i z innym stopniem opanowania języka - zostawić słabych na lodzie? Wzruszyć ramionami, serdecznie powspółczuć i wymusić, żeby dostosował się do kolegów stojących poziom wyżej? Nikt nie zadawał tych pytań podczas debaty?

Oczywiście, że zadawano. Ale dwie godziny to za mało, by omówić, jak konkretnie będzie działać gigantyczna przecież reforma systemu, wręcz powinnam się cieszyć, że nad tymi językami ktoś się pochylił - na konferencji mówiono i o wychowaniu fizycznym, i o zachęcaniu do czytania, i obowiązkowym wolontariacie, i tablicach multimedialnych, i kształceniu nauczycieli, i lekcjach historii, i o maturze i mnóstwie innych rzeczy, które osobno zasługują na wielkie, długie dyskusje. Bo tak to właśnie mamy takie... właściwie co? Co my właściwie wiemy i z czym idziemy do ludzi? Widać, że reforma pisana na kolanie podczas przerwy, mnóstwo zerżnięte bez pomyślunku od zagranicznych kolegów, połowa pracy to lanie wody - pała, siadać.

Nie tylko edukacja obowiązkowa cierpi na tym, że ktoś bardzo chce wykonać plan na 130%. Wiecie, że mamy coś takiego, jak certyfikat z języka polskiego jako obcego? Naprawdę fajna, szpanerska rzecz - wprowadzenie go było przełomowym wydarzeniem dla polskiego półświatka glottodydaktycznego, dowodem, że pilnie śledzimy i angażujemy się w europejską myśl dotyczącą nauczania języków obcych, że otwieramy się bardziej na świat. Jeżeli chcecie uzyskać obywatelstwo polskie, a nie ukończyliście przypadkiem żadnej szkoły z polskim jako wykładowym, to certyfikat na poziomie B1 to wasza jedyna szansa. Wszystko układało się jak trzeba, egzaminy się odbywały, trochę się tam sprzeczano o to, co tak właściwie powinniśmy u kandydatów sprawdzać, ale tak ogólnie wszyscy byli zadowoleni, gdy WTEM! Ktoś postanowił rok temu dorzucić dwa rozporządzenia w sprawie komisji i samego przeprowadzania egzaminu. A że akurat temu ktosiowi kończyła się kadencja i nie bardzo mu się chciało, to tak te rozporządzenia nabazgrał, że sprawnie funkcjonujący system stanął dęba, i tak stał kilka miesięcy, czekając cierpliwie, aż ktoś ogarnie ten bałagan (btw, akurat w tym czasie New Delhi starało się o to, żeby można było u nich przeprowadzać certyfikację, więc zrobiło się trochę niezręcznie). No i kolejny ktoś ogarnął, ale tak, jak swój pokój ogarnia obrażony nastolatek, rękawem przetrze kurz, sterta ubrań pod łóżko, paczka po czipsach kopnięta w kąt. Już zapowiedziano, że egzaminy ruszą we wrześniu, ale ponoć przepisy zostały tak nędznie poprawione, że to nie ma szans się udać tak, żeby było dobrze (głównym problemem jest całkowity brak procedur, więc nowa komisja będzie musiała robić wszystko na czuja i krzywy ryj). Co ciekawe, przed obiema zmianami konsultowano się z ekspertami - chyba tylko po to, żeby im zrobić na złość i dokładnie na odwrót. Ale miny musiały mieć te profesory z Rady Języka Polskiego, gdy te zmiany zobaczyły...

Skoro już jesteśmy w temacie polityki językowej - powiem wam, że niepokoję się, co to z nami będzie. Klimat nie sprzyja promowaniu różnojęzyczności śmierdzącej multi-kulti, całkiem niedawno prezydent zawetował ustawę o mniejszościach narodowych i etnicznych w Polsce. Pan prezydent był niekontent z punktu, zgodnie z którym przed organami szczebla powiatowego można byłoby używać języka mniejszości/kaszubskiego jako języka pomocniczego (na dzień dzisiejszy takie widzimisię tylko w gminach). Ponieważ nowelizacja dotyczyła nie wielkich zmian, a właściwie pomniejszych kwestii technicznych, mniejszości odebrały to jako brak dobrej woli. I trudno im się dziwić.

Jesienią miała się odbywać w Krakowie ogólnokrajowa konferencja dotycząca różnojęzyczności w szkole. Ale prawdopodobnie jej nie będzie (albo będzie, ale na znacznie mniejszą skalę), bo poproszone o pomoc ministerstwo najpierw długo kazało na odpowiedź czekać, po czym stwierdziło, że nie ma czasu organizować takich głupot, bo ma teraz ŚDM na głowie.

Sporo ludzi twierdzi, że to wszystko starannie przemyślane działania Rządu, żeby to poszło z dymem, a na zgliszczach wybuduje się zagrody, w których będziemy kształcić tłumoków, bo takimi łatwiej manipulować. Ja jednak myślę, że to najzwyczajniejsza w świecie krótkowzroczność i przyzwyczajenie, że nie warto planować nic na lata, bo i tak za chwilę zmieni się władza i będzie od początku meblować po swojemu. Szkoda tylko, że przy tych reformach widowiskowych jak przyjazd cyrku trzeba będzie się naużerać, namartwić, powylewać krew w piach i pozwalać, by eksperymentowano na żywca na tych pechowych uczniach. Chyba lepiej, żeby ministerstwo się nie wtrącało, tak jak przy różnojęzyczności w szkole - człowiek zostaje z tym sam, ale przynajmniej może pracować nad tym w spokoju.

Z wyrazami szacunku
Kazik

PS Gdybyście chcieli (uwierzcie mi - nie chcecie), TUTAJ podsumowanie debaty. Dotrwałam do godziny i osobiście uważam, że minus plus będziecie mieli to samo, gdy obejrzycie fragment drugiej części "Madagaskaru" - minister Anna Zalewska mówi równie składnie i do rzeczy, co Król Julian.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz